Nasze prawo wyborcze powoduje, że największy wróg to kolega z tej samej listy partyjnej
Dr Jarosław Flis politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Przeanalizowaliśmy trzy problemy związane z obecną ordynacją wyborczą. Nasi rozmówcy przekonują, że przed kolejną kampanią warto zastanowić się nad zmianami.
Konkurencja na liście – to dla jednych największa wada. Dla innych wręcz przeciwnie: zaleta. Chodzi o zasadę, że głosujemy jednocześnie na listę wyborczą i jednego z kandydatów umieszczonych na niej. A mandat lub mandaty przypada osobom, na które oddano najwięcej głosów. To prowadzi do paradoksu: jeśli nie ma oczywistych pewniaków do mandatu, to prawdziwym przeciwnikiem w kampanii jest kolega z listy wyborczej. To on może nas pozbawić mandatu, a nie polityczny konkurent z innej listy. – Faktycznie najbardziej ostra jest rywalizacja wewnątrz list. W wyborach sejmikowych była sytuacja, gdy kandydaci z PO i PiS praktycznie razem prowadzili kampanię, działając przeciwko swoim wrogom z własnego ugrupowania – podkreśla politolog prof. Rafał Matyja.
Jednak takie rozwiązanie ma swoje plusy. Konkurencja powoduje, że namaszczenie przez szefa partii na jedynkę na liście nie daje gwarancji mandatu. Wyborcy lubią czasem utrzeć nosa gwiazdom wskazywanym przez władze ugrupowania. – Lista zamknięta bez wskazania powoduje odebranie głosu wyborcom. Cztery lata temu w Kaliszu nie wszedł z pierwszego miejsca na liście PIS prof. Andrzej Waśko. Przeskoczyło go trzech kolejnych kandydatów. Tak elektorat zareagował na spadochroniarza – podkreśla politolog dr Marek Migalski. W ostatnich eurowyborach doświadczył tego Jacek Rostowski, który nie zdobył mandatu w Bydgoszczy i Toruniu z pierwszego miejsca na liście PO.
Wśród politologów jest spór, czy trzymać się tej zasady. Jej przeciwnikiem jest dr Jarosław Flis z UJ, a zwolennikiem prof. Rafał Matyja. – Jeśli jest kiepska selekcja kandydatów na poziomie partii, jedynym sposobem, by mieć osoby na poziomie w Sejmie, jest postawienie krzyżyka przy nazwisku. To powoduje, że Kaczyński czy Tusk wiedzą, że jest granica wycinania innych liderów. To trochę zgniły kompromis, ale lepszy taki niż oddanie w całości władzy w ręce partii – podkreśla Rafał Matyja.
Marnowane głosy. To kolejny kłopot, jaki jest związany z obecnym mechanizmem głosowania. Wybory w okręgach wielomandatowych przy użyciu preferencyjnego głosu powodują, że w pewien sposób spora część głosów jest marnowana. Bo mimo że dana lista zdobywa mandat, dużo głosów pada na kandydatów, którzy go nie zdobyli. Co z kolei prowadzi do kolejnego zjawiska. Dużo głosów skoncentrowanych w jednym miejscu okręgu wyborczego może spowodować, że mieszkańcy powiatów w reszcie okręgu nie będą mieli przedstawicieli w Sejmie. Jeden z posłów wskazał w rozmowie na konkurenta oprowadzającego wycieczkę po Sejmie. – Inni błyszczą na mównicy, wysyłają interpelacje, by się wyróżnić, a on tydzień w tydzień zaprasza tu wyborców ze swojego powiatu, zbierze kilka tysięcy głosów i mandat ma w kieszeni – opowiadał. To zjawisko ma dla wyborców konkretne skutki. Doktor Jarosław Flis zauważył, że w wyniku działania tego mechanizmu w minionych 25 latach w powiatach ziemskich ponad połowa głosów padła na takich kandydatów, którzy nie zdobyli mandatu.
Cisza wyborcza – oznacza zakaz agitacji i podawania sondaży. Jeszcze kilka lat temu, gdy słabo rozwinięte były media społecznościowe, podanie ostatnich sondaży w piątek przez gazety czy telewizyjne programy informacyjne kończyło dyskusję. Zaczynała się ona z powrotem dopiero po badaniu exit pool i zakończeniu ciszy. Ale od kilku wyborów jesteśmy świadkami, jak na Twitterze czy Facebooku podawane są prawdziwe czy domniemane wyniki exit pools z dnia wyborów pod pretekstem informacji z targu warzywnego. To powoduje, że coraz częściej pojawiają się głosy zastanawiające się nad sensownością utrzymywania przepisów o ciszy wyborczej. Marek Migalski zauważa, że w sporej części starszych demokracji nie jest ona stosowana.
Zwolennicy ciszy podnoszą argument, że przy intensywności dzisiejszych kampanii wyborczych, które toczą się w mediach tradycyjnych, internecie i na ulicach, dzień wytchnienia od wyborczego zgiełku i czas na refleksję przed pójściem do urny wyborcom i politykom się należy. ©?
ROZMOWA
Ordynacja mieszana według modelu bawarskiego byłaby optymalna
Co z obecną ordynacją wyborczą?
Nie podoba mi się. Ma wprawdzie zalety, lecz one niestety pudrują poważne wady.
Najpierw zapytam o zalety.
Podstawowa jest taka, że obecny model mobilizuje wyborców w całym kraju. Druga – przez sposób przeliczania głosów wymusza się współpracę między partiami. Bo bardziej opłaca się wejść do Sejmu jako jedna lista z poparciem 10 proc. niż dwie z 5 proc. Mandatów jest wtedy o połowę więcej.
A wady?
Ważniejsza jest konkurencja między kandydatami na jednej liście niż między ugrupowaniami. Partie wystawiają rzesze „naganiaczy”, by mamić wyborców z mniejszych miejscowości nadzieją na „swojego” posła. W efekcie dużo głosów jest marnowanych, bo przytłaczająca większość kandydatów nie zdobywa mandatu, mimo że ich partia odnosi sukces. Dla posłów kandydaci z innych partii z tego samego powiatu nie są prawdziwymi konkurentami – realnie odebrać mogą im mandat tylko koledzy z listy, z sąsiednich powiatów.
Ale dla wielu pana kolegów wewnętrzna konkurencja to zaleta. Mobilizuje wyborców i rozmywa władzę szefa partii, bo jedynka może nie wejść.
Ale też powoduje, że jest masa powiatów, które nie mają własnego posła. Bo układ listy sprawia, że wystarczy dużo głosów skoncentrowanych w jednym miejscu okręgu wyborczego, a pozostałe powiaty mogą nie mieć własnego przedstawiciela. W minionych 25 latach w powiatach ziemskich ponad połowa głosów padła na takich kandydatów, którzy nie zdobyli mandatu. W Warszawie – mniej niż 15 proc.
Co byłoby lepszym rozwiązaniem?
Ordynacja mieszana oparta na okręgach jednomandatowych podobna do tej, która obowiązuje w Bawarii czy Badenii. Kraj zostałby podzielony na 230 do 300 okręgów wyborczych. Ile – to kwestia do ustalenia. Zwycięzca w każdym z nich zdobyłby mandat.
Co z szefami partii?
Mogłaby zostać utworzona pula np. 30 mandatów, która byłaby przeznaczona dla wskazanych liderów ogólnopolskich, np. kandydatów na ministrów. Dziś często na siłę szukane jest dla nich miejsce w którymś z okręgów. Na przykład sprawdza się, gdzie kończyli szkoły, by ich tam wysłać. Pozwala też uniknąć sytuacji, w której minister zdrowia ma swój okręg wyborczy, gdzie w szpitalach są najmniejsze kolejki. To nie jest do końca zdrowe. Mam przeświadczenie, że intensywne szukanie złotego pociągu przez wojsko ma związek z tym, że w wałbrzyskim okręgu startuje szef MON. On nie musi o to zabiegać – podwładni wiedzą, że taką akcją mogą mu się przypodobać.
Dlaczego nie popiera pan ordynacji większościowej?
Ona dzieli kraj na okręgi frontowe, gdzie toczy się autentyczny pojedynek, i bezpieczne, gdzie dana partia zawsze wygrywa i może wstawić, kogo chce. Czyli w części kraju głos wyborcy nie ma znaczenia. Poza tym to wzmacnia podział kraju. Na przykład jeśli wygrywa PiS, to nie ma żadnego posła koalicji rządowej na zachód od Konina, a jak PO, to poza góra trzema wyjątkami na wschód od Wisły nie będzie posła koalicji rządowej. Wreszcie ta ordynacja jest kompletnie nieprzewidywalna, może wygrać partia, która wcale nie zdobyła najwięcej głosów. Ordynacja większościowa w oczach zwolenników to piękna opowieść jak „Władca pierścieni”, ale z bliska to „Gra o tron”.