Targi trzeba traktować jako instytucje kreujące miejsca pracy i promujące przemysł - mówi w wywiadzie dla DGP Andrzej Mochoń, prezes Targów Kielce.

W jakim kierunku zmierzają polskie targi? Ośrodki powinny szukać specjalizacji czy poszerzać spektrum działań?

Idziemy w dobrym kierunku, choć z różną prędkością, co zależy od możliwości ośrodka. Do Targów Poznańskich należy ok. 40 proc. rynku, do nas ok. 30 proc. Udział pozostałych jest niewielki. Małe ośrodki bazują na specjalizacjach regionalnych, takich jak np. górnictwo czy bursztyn. My ze względu na kompetencje kadry i jakość infrastruktury możemy sobie pozwolić na organizację zarówno targów o popularnej tematyce, jak i bardzo specjalistycznych. Przykładem są choćby planowane na wiosnę 2016 r. targi bezpieczeństwa chemicznego. Każdy obserwuje rynek i szuka niszy.

Polski rynek targowy jest duży?

W skali europejskiej zdecydowanie nie, choć jesteśmy obecnie liderem w naszej części Europy. Znacznie gorzej jest ze zwiedzającymi. W tej materii odstajemy na przykład od Czechów. O ile w Polsce wszystkie targi razem wzięte odwiedza ok. 1 mln osób, to w Czechach, które mają prawie cztery razy mniej obywateli – 1,7 mln ludzi. Taki wynik można odbierać negatywnie, ale i pozytywnie, bo na czeskim przykładzie widać, że polski rynek może znacznie urosnąć.

W Polsce jest miejsce na kolejnego dużego gracza? Kielce szturmem zdobyły rynek. Ktoś to może powtórzyć?

Będzie to bardzo trudne, ale jeśli nawet ośrodki będą rosły, to niekoniecznie w największych miastach. Przykład – we Włoszech główne targi nie odbywają się w Rzymie, tylko w Mediolanie. We Francji największa francuska spółka targowa mieści się w Lyonie, a nie w Paryżu.

A z perspektywy czasu ten szturm był opłacalny? Zdobywanie przestrzeni rynkowej jest drogie czy to jest raczej przejmowanie rozwijającego się rynku?

Byliśmy kreatywni, proponowaliśmy bowiem tematy, których nikt dotychczas nie podejmował, jak Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego czy targi sakralne, dotyczące między innymi architektury, wyposażenia kościołów oraz sztuki sakralnej, bądź targi dotyczące budowy dróg i autostrad Autostrada Polska. Wykorzystaliśmy też niezłe położenie Kielc. Gdyby narysować linię Poznań – Warszawa, to prawdopodobnie 80 proc. osób mieszka poniżej niej. Ponadto w zasięgu 150–160 km od Kielc znajduje się także wiele dużych miast. Poznań nie ma takiego komfortu.

Dla kogo właściwie są dzisiejsze targi i jakie mają cele?

Najpopularniejszy to wizerunkowy, co widać chociażby na przykładzie targów samochodowych. W tym sektorze sieć dystrybucji jest tak zaawansowana, że producentom bardziej zależy na dotarciu do mediów niż na bezpośrednim robieniu interesów podczas wydarzenia. Przeciwieństwem są targi kontraktacyjne, do których zazwyczaj nie dopuszcza się publiczności. Tam prezentuje się rzeczy, które na rynek wejdą dopiero za jakiś czas. Producenci i importerzy pokazują wtedy to, co wyprodukują np. za rok, i zbierają pierwsze zamówienia.

A co pana firma daje regionowi?

Bezpośrednio zatrudnienie dla 160 osób. Ale są też inne wskaźniki. Gdy zaczynaliśmy naszą działalność 23 lata temu, w Kielcach było pięć hoteli. Teraz jest około 70. Rozwijają się turystyka biznesowa i usługi transportowe, a także reklamowe czy poligraficzne. Przybywa restauracji.

Jest pan w stanie oszacować, ile miejsc pracy generują Targi Kielce?

W hotelach pracuje około tysiąca osób, a do tego dochodzą restauracje, taksówki. Trudno to policzyć.

Targi to dochodowy biznes?

W tej chwili nasz zysk netto wynosi ok. 5 mln zł. Wszystko, co zarobimy, inwestujemy w infrastrukturę.

Jakich targów brakuje w Polsce?

Kielce i Poznań organizują już niemal wszystkie targi dla podstawowych gałęzi gospodarki. W tym zakresie rynek jest w zasadzie podzielony. Każdy z nas specjalizuje się w innych zagadnieniach, nieliczne się pokrywają, ale różnią się jednak w szczegółach branżowych.

Kto robi najlepsze imprezy tego typu na świecie?

Targi wynaleźli Niemcy i do dziś to oni wyznaczają standardy w tej dziedzinie. Całość spina podobny model właścicielski. Prawie wszędzie zarządzają nimi samorządy miast, landów i izby przemysłowo-handlowe. Targi są tam traktowane jako instytucje, które kreują nowe miejsca pracy i promują niemiecki przemysł.

Ma pan poczucie, że państwo prowadzi politykę gospodarczą?

Średnio, szczerze mówiąc.

Pan trzyma rękę na pulsie polskiej gospodarki, więc może wie pan, czego nam brakuje w tworzeniu takiej polityki.

To, w czym państwo mogłoby pomóc, to np. kreowanie polskich marek. Polska w świecie nikomu się z niczym nie kojarzy. Nawet Czesi, choć Skoda to de facto Volkswagen, znani są właśnie z tej marki. Ludzie z Zachodu, którzy przyjeżdżają do Polski, są zaskoczeni, że Polska to nie są europejskie zaświaty. Przed przyjazdem kojarzą nasz kraj co najwyżej z nazwiskami – Janem Pawłem II i Lechem Wałęsą.

Jak to zmienić?

Podam przykład. Trzy lata temu podczas targów Expo w Szanghaju, które odwiedziło 20 mln osób, Polacy przygotowali stoisko z animacją, która nawiązywała do podobieństwa chińskiego smoka i naszego smoka wawelskiego. Wyświetlany był także film, który przedstawiał napad obcych armii na nasz kraj. W tym samym momencie na francuskim stoisku były Concept Car Citroena i suknie Diora, w które wpatrywały się tłumy zwiedzających. Francja kojarzyła im się z ekskluzywną jakością, a my z fikcyjnym smokiem i tragiczną historią.

To co pan postawiłby na naszym stoisku?

Chociażby kosmetyki Ireny Eris czy buty od Wojasa.

Powinniśmy wybrać kilka produktów strategicznych i mocno w nie zainwestować?

Wiele lat temu nasz rynek sprzedaliśmy zbyt tanio i postawiliśmy zbyt mało warunków zachodnim inwestorom. Trzeba było zadbać choćby o to, by wielkie firmy zobowiązały się stworzyć u nas duże ośrodki badawcze. Najlepsze pomysły i patenty nie powstają przecież na uniwersytetach, tylko właśnie w takich zakładach. Przez ostatnie 20 lat staliśmy się jedną wielką montownią i trzeba zrobić wszystko, by ten trend odwrócić. Całą wartość dodaną generuje ten, który coś wymyśli i próbuje sprzedać, a nie ten, który to wszystko skręci. ©?