Kiedy rozum śpi, budzą się warchoły. Jednak dobry czas dla nich zaczyna się w momencie, gdy państwo istnieje już tylko teoretycznie. Co w przypadku Polski nie jest wielką rzadkością
Jak się okazało, żeby przetrzebić polski rząd oraz doprowadzić jego premiera na skraj załamania nerwowego, potrzebni są: jeden milioner, dwóch kelnerów i stonoga. Ściślej mówiąc pan Stonoga. „Państwo polskie istnieje teoretycznie. Praktycznie nie istnieje – dlatego że działa poszczególnymi swoimi fragmentami, nie rozumiejąc, że państwo jest całością” – klarował rok temu Bartłomiej Sienkiewicz prezesowi NBP Markowi Belce. Diagnoza postawiona podczas sławnej rozmowy w restauracji Sowa i Przyjaciele sprawdza się w całej rozciągłości. Fragmenty państwa jakoś tam funkcjonują, ale wystarczy jeden bezczelny warchoł, na tyle odważny i bystry, aby umieć walczyć o swoje, a III RP zaczyna trzeszczeć jak tonący statek. Moment, gdy Zbigniew Stonoga podczas konferencji prasowej przecinał elektroniczną bransoletkę policyjnego nadzoru, ma wymiar więcej niż symboliczny. Obnaża bowiem zupełną bezradność najważniejszych instytucji państwa, które istnieją po to, żeby dbać o stabilność kraju oraz przestrzeganie prawa.
Tymczasem są one w stanie sponiewierać emerytkę, która ukradnie batonik w supermarkecie, lub wsadzić do więzienia niepełnosprawnego umysłowo złodziejaszka. Ale wobec silniejszego przeciwnika po prostu rejterują. Udowadniając prawdziwość ukutego w XVI w. przysłowia, mówiącego iż: „prawo jest jak pajęczyna: bąk się przebije, a na muchę wina”. Tylko w tym momencie powstaje pytanie, po co w ogóle istnieje takie państwo i jakim prawem ściąga od obywateli podatki? Próba odpowiedzi na nie przynosi ponure wnioski. Poprzednim razem, gdy kolejni awanturnicy obnażali słabości Rzeczypospolitej, przyniosło to jej stopniową samolikwidację.
Ofiary wolności
„Czegoż chce więcej ta kraina z nieba, mając dość sławy, obrony i chleba? Rządu potrzeba” – pisał w drugiej połowie XVII w. poeta Jan Andrzej Morsztyn. Celnych diagnoz, wskazujących kluczowe bolączki, które trapiły Rzeczpospolitą Obojga Narodów, w owym czasie nie brakowało. Co ciekawe, stawiali je wpływowi przedstawiciele stanu szlacheckiego. A jednocześnie ich społeczne zachowania świadczą, iż zupełnie nie mieli ochoty na wprowadzanie reform służących naprawie państwa. Zamiast tego bezkrytycznie wierzyli, że bogatej i ludnej Rzeczypospolitej nikt ani nic nie jest w stanie zagrozić. Co więcej, przekonanie o własnej potędze prowadziło do pewności, iż są narodem lepszym od innych, wybranym przez Boga do jakiejś dziejowej misji. Acz jej charakteru ani celu nie potrafiono do końca określić.
Widziano jednocześnie bezradność kolejnych monarchów wobec nieprzewidywalnego w swym zachowaniu Sejmu, małą, wiecznie niedoinwestowaną armię, pogrążoną w bezwładzie administrację państwową. To wszystko uzupełniał fatalnie funkcjonujący wymiar sprawiedliwości, którego wyroków nie potrafiono egzekwować. „Nikt u nas żadnego rządu nie uznaje, jeśli mu się sam dobrowolnie nie poddał” – określał przyczynę takiego stanu rzeczy wybitny polityk, kanclerz Jan Zamoyski. Prosta szlachta swoją postawę kwitowała powiedzeniem: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. I nie mijało się ono z prawdą. „Naturalną konsekwencją takiej ideologii jest zarówno słaby rozwój systemu administracji, jak i przerost parlamentaryzmu” – pisze Jan St. Bystroń w „Dziejach obyczajów w dawnej Polsce”. Przy czym, im państwo stawało się słabsze, tym elita radząca, czyli liczący ok. 10 proc. mieszkańców Rzeczypospolitej stan szlachecki, zacieklej walczył o poszerzenie zakresu swobód. Rzekomo stale zagrożonych przez króla. „Wszyscy bronili tej wolności przeciwko urojonym niebezpieczeństwom, wszyscy uznawali ją za podstawę państwa, ale bardzo rozmaicie ją pojmowano” – zapisał Jan Bystroń. Słabość władzy dodatkowo potęgowała szlachecka mentalność. „Każdy dawny szlachcic polski, choćby nawet najcnotliwszy, miał zawsze w sobie coś z warchoła. Każdy chciał być wielki, hojny, wspaniały. Każdy musiał postawić na swoim. Dla dawnego pana brata z połowy XVII stulecia niczym było zasiec w karczmie natrętnego zawalidrogę, ubić rywala w pojedynku czy zajechać dwór znienawidzonego sąsiada” – pisze Jacek Komuda w książce „Warchoły i pijanice”. Wobec takich wzorców obywatelskich szczątkowy aparat państwa okazywał jedynie swoją bezradność, dając pole do popisu pozbawionym wszelkich hamulców awanturnikom. Ci zaś zadbali, aby w końcu niemal zaniknął.
Martwy pies nie kąsa
„W aktach lwowskich pod datą 1488 r. znajdujemy przy określeniu »warchoł« łacińskie epitety wyjaśniające istotę rzeczy: to demon, oszczerca, diabelski bezwstydnik” – opisuje Jerzy Besala w książce „Warchoł polski i inne historie”. Awanturnik tak scharakteryzowany nie mógł się cieszyć sympatią ogółu. Raczej wzbudzał (delikatnie mówiąc) niechęć. Dwieście lat później, wedle opisu Jacka Komudy: „W tym przedziwnym kraju, jakim była Rzeczpospolita szlachecka, pito zdrowie znanych awanturników. Bo przecież nie było sztuką zasiec w karczmie osobistego wroga. Sztuką było pociąć go w taki sposób, aby ośmieszyć w oczach postronnych, wzbudzić w nich uznanie i podziw” – dodaje. Zmiana powszechnego nastawienia – od niechęci do podziwu dla rzezimieszków mających niejedno ludzkie życie na sumieniu – przebiegała stopniowo. Początkowo bowiem rządzący Rzeczpospolitą potrafili dość skutecznie radzić sobie z warchołami.
Boleśnie przekonał się o tym Samuel Zborowski, niezbyt rozgarnięty przedstawiciel możnego rodu z Małopolski. Jak większość awanturników odznaczał się sporą odwagą osobistą oraz zamiłowaniem do bijatyk. Uwielbiał zatem turnieje rycerskie. Jeden z największych zorganizowano w Krakowie zaraz po koronacji Henryka Walezego. W lutym 1574 r. na dziedzińcu wawelskiego zamku uczestnicy zawodów wbijali kopie, a chętni do pojedynku z konkretną osobą je wyjmowali. Kopię Zborowskiego podjął sługa Jana Tęczyńskiego. Co wyzwany uznał za wyjątkowo obraźliwy gest, bo za równego sobie uznawał kasztelana wojnickiego, a nie jednego z jego dworzan. Sprawa swój epilog miała już po turnieju, gdy Samuel Zborowski zaczaił się w jednej z zamkowych bram na Tęczyńskiego. Gdy rozpoczęli bijatykę, próbował ich rozdzielić kasztelan przemyski Andrzej Wapowski. W efekcie to on oberwał od Zborowskiego czekanem w głowę. Cztery dni później zmarł. Zabójcę skazano na wygnanie, zaś majątek skonfiskowano.
Przez następne lata banita zajmował się wojaczką. Najpierw służył pod rozkazami księcia Siedmiogrodu Stefana Batorego. A gdy ten został nowym władcą Polski, wygnaniec przeniósł się na Zaporoże. Tam zdobył wielki autorytet wśród Kozaków, dowodząc zbójeckimi wyprawami na ziemie tureckie. Co o mały włos nie przyniosło otwartej wojny Rzeczypospolitej z Imperium Otomańskim. Na dokładkę pojawiły się dowody, iż awanturnik spiskuje przeciwko królowi. Na co wskazywał m.in. list, jaki Zborowski przesłał braciom, gdy w 1582 r. zwoływano Sejm. Banita obrzucał w nim Stefana Batorego obelgami i wzywał do wypowiedzenia mu posłuszeństwa. Odwiedzał też coraz częściej krewnych w Małopolsce, choć nie zdjęto z niego wyroku wygnania. Działo się to, gdy Rzeczpospolita toczyła na wschodnich rubieżach ciężką wojnę z Moskwą. Zmęczona nią szlachta coraz niechętnej godziła się na nowe podatki. Nadaktywny warchoł miał więc okazję sporo namieszać. Ale gdy na początku maja 1582 r. pojawił się, wraz z oddziałem zbrojnym, w leżącej pod Krakowem wsi Piekary, kanclerz Jan Zamoyski postanowił zareagować bardzo zdecydowanie. W nocy żołnierze otoczyli dwór siostrzenicy Zborowskiego, aresztując wygnańca. Szybko odstawiono go do Krakowa. Ponoć poinformowany o akcji Stefan Batory, na pytania Zamoyskiego, jak powinien skończyć warchoł, odparł: „Canis mortuus non mordet”, czyli „martwy pies nie gryzie”. Kat wkrótce skrócił banitę o głowę, a gdy ród Zborowskich chciał zabrać ciało, by pokazać je podczas obrad Sejmu, król zagroził wrzuceniem zwłok do Wisły. Twarda postawa władcy odebrała innym pieniaczom chęć do wszczynania buntu. Ale Stefan Batory i jego kanclerz potrafili maksymalnie wykorzystywać posiadaną władzę. Jednak gdy na tronie Rzeczypospolitej zasiadł mniej zdecydowany Zygmunt III Waza, dla warchołów nastały dużo lepsze czasy.
Na równi pochyłej
Słabość króla boleśnie obnażył wojewoda krakowski Mikołaj Zebrzydowski. Konflikt magnata z monarchą wynikł z urażonych ambicji człowieka, który w 1601 r. przestał być marszałkiem wielkim koronnym, a zarazem jednym z najbardziej zaufanych doradców Zygmunta III. Odsunięcie na boczny tor stanowiło bolesne doświadczanie, prowadzące cztery lata później do otwartego buntu.
Okazję do niego dała podjęta przez młodego władcę próba gruntownej reformy niewydolnego ustroju politycznego Rzeczypospolitej. Monarcha chciał wprowadzenia m.in. stałych podatków na utrzymanie wojska, a Sejm miał zostać obarczony obowiązkiem prowadzenia obrad aż do przegłosowania uchwały. Zaplanowano przy okazji likwidację zasady podejmowania uchwał jednomyślnie. Wola większości decydowała bowiem jedynie, gdy wcześniej posłowie zawiązywali konfederację. Co zawsze było niezwykle trudnym przedsięwzięciem (wcześniej musieli ją wszyscy zaakceptować). Pomysły Zygmunta III dawały szansę na poprawienie funkcjonowania państwa poprzez wzmocnienie władzy ustawodawczej i wykonawczej. Sejm, mający się zająć projektem reform, zwołano do Warszawy na początek marca 1606 r. Lecz nim się zebrał, Mikołaj Zebrzydowski zaczął ostro protestować przeciwko planowanym zmianom. Rozeźlony tym król nakazał wojewodzie wyprowadzenie się z domu znajdującego się nieopodal Wawelu. „Ja z kamienicy, a król z królestwa ustąpić musi” – oświadczył wówczas publicznie Zebrzydowski. Po czym, podczas obrad sejmiku krakowskiego, zainicjował otwarty bunt przeciwko legalnemu władcy.
Zamiast gruntownych reform czekała Rzeczpospolitą wojna domowa. Szczęściem dla Zygmunta III najzdolniejsi dowódcy – hetmanami: Stanisław Żółkiewski i Jan Karol Chodkiewicz, pozostali wierni królowi, wygrywając dla niego bitwę pod Guzowem. Bunt stłumiono, ale żaden z jego inicjatorów nie poniósł bolesnych konsekwencji. Dwa lata później podczas konwokacji krakowskiej wojewoda publicznie przeprosił króla, a ten oświadczył, iż mu przebacza. Nie usuwając nawet z życia politycznego.
Rokosz Zebrzydowskiego przy okazji pokazał, że zagrać na nosie władcy może nie tylko wielki magnat, ale nawet prowincjonalny awanturnik. Taki jak Stanisław Stadnicki nazywany „Diabłem”. Swoje przezwisko zdobył on w bardzo zaszczytnych okolicznościach – jesienią 1581 r. podczas oblężenia Pskowa. Kazał wówczas swoim husarzom odstawić konie i wraz z piechotą szturmować mury twierdzy. Taka waleczność zachwyciła Stefana Batorego. Król nadał „Diabłu” majątek ziemski w Inflantach oraz tysiąc złotych rocznej renty. Jednak nie zaspokoił tym chciwości Stadnickiego. A niechęć „Diabła” do królewskiej władzy pogłębiła się po egzekucji jego wuja Samuela Zborowskiego. Kiedy więc po wojnach z Moskwą osiadł na zamku w Łańcucie, zdecydował, iż to on będzie niepodzielnie rządził całą okolicą. Jednak najemnicy, których zwerbował, wymagali regularnych wypłat żołdu. Co z kolei wymuszało zwiększenie własnych dochodów.
Najłatwiej przychodziło to za sprawą łupienia okolicznych sąsiadów. Po serii napadów rabunkowych „Diabeł” spróbował przejąć cały małopolski handel. Wprawdzie kupcy nie chcieli dobrowolnie przyjeżdżać na jarmark do Łańcuta, ale najemnicy „Diabła” wyłapywali ich po gościńcach, kiedy zmierzali na targ do Rzeszowa. Tamtejszy kasztelan Mikołaj Spytko Ligęza próbował poskromić awanturnika. Posłał nawet wojsko, by zdobyło siedzibę pieniacza. Jednak Stadnicki obronił swój zamek. Wymknął się także z zasadzki zastawionej na niego w gospodzie pod Przemyślem. Zostawiając za sobą dwa trupy.
W tym czasie kolejni poszkodowani wnosili sprawy sądowe. Z wyroków banicji i konfiskaty majątku Stadnicki po prostu sobie kpił. Podobnie jak z wierzycieli, którzy nieopatrznie udzielali mu pożyczek. Najbardziej namolnego Konstantego Korniakta porwał i uwięził w lochu łańcuckiego zamku. Matka najbogatszego we Lwowie kupca dotarła na dwór samego Zygmunta III i wybłagała u króla obietnicę pomocy. Wkrótce do Łańcuta przybył posłaniec monarchy Zygmunt Kazanowski z nakazem uwolnienia bezprawnie przetrzymywanego bankiera. Stadnicki obiecał to zrobić, ale gdy dworzanin odjechał, wezwał kata. Dając Korniaktowi wybór – skrócenie o głowę lub podpisanie umorzenia długu, wynoszącego ogromną sumę 47 tys. zł. Przerażony więzień uległ, a jego prześladowca nadal bezkarnie łupił sąsiadów. Majątek, jaki zebrał, musiał być ogromny, bo kiedy zaczął się rokosz Zebrzydowskiego, „Diabeł” dołączył do buntowników z własnym wojskiem liczącym 400 ciężkozbrojnych husarzy, tyleż samo kozaków oraz 200 piechurów. Podczas wystąpienia na rynku w Lublinie mówił buntownikom o zasiadającym na polskim tronie władcy: „Nie mam go za pana, bo mi go prawo mieć nie każe. Możeż to serce szlacheckie przenieść na sobie, aby mu krzywoprzysiężca i sodomczyk panował? Niechaj kto chce, co czyni, ja się z tym opowiadam, że króla Zygmunta za pana nie mam i poddaństwo mu wypowiadam!”. Wkrótce był już jednym z przywódców buntu.
Dzika menażeria
Nawet publiczne pomawianie króla o sodomię nie ściągnęło na głowę Stadnickiego kary. Rokosz upadł, ale monarcha nie znalazł w sobie dość odwagi, by nie przebaczyć jego wodzom. „Diabeł” nadal więc wzbudzał postrach w okolicach Łańcuta, aż w końcu zadarł ze starostą leżajskim Łukaszem Opalińskim. Ten zdzierżył obrabowanie jego dworu i uprowadzenie dwóch sług, lecz porwania ulubionego karła nie przebaczył. Zwołane z całej okolicy pospolite ruszenie pobiło wojska Stadnickiego w lesie pod Tarnawą. Tam też służący u starosty Tatar ustrzelił „Diabła”. Czym wzbudził taką radość, iż Opaliński i miejscowi włodarze wystarali się o nadanie strzelcowi szlachectwa przez Sejm.
Warchoł poniósł w końcu zasłużoną karę, ale wymierzyło ją nie państwo, egzekwując wyrok sądowy, lecz doprowadzeni do ostateczności obywatele. Taki stan rzeczy wskazywał, iż coraz bardziej opłacało się być awanturnikiem. Naśladowców „Diabła” więc przybywało. Niektórzy już za życia przeszli do legendy. Postrach całej Ukrainy Samuel Łaszcz mógł się pochwalić 236 wyrokami sądowymi za burdy, napaści i gwałty. Na banicję skazywano go 47 razy. Co przyjmował jako swoiste wyrazy uznania, bo nakazał kuśnierzowi sporządzić z sądowych pism podszewkę ulubionego płaszcza. Gdy zdejmował go w karczmie, każdy piśmienny gość mógł od razu wyczytać, z kim ma do czynienia. Nigdy nie poniósł żadnej kary, choć miał na sumieniu wiele morderstw. Zmarł śmiercią naturalną w Krakowie w 1649 r.
Tymczasem koszty bezkarności warchołów ponosili zwykli obywatele, niemający dość odwagi lub bezwzględności, by na co dzień zajmować się awanturnictwem. Wreszcie przyszedł taki moment, że wzrost bezprawia zachwiał całym państwem.
Katastrofę zapoczątkowała małżeńska awantura. Elżbieta Kazanowska z rodu Słuszków miała dość swojego drugiego męża Hieronima Radziejowskiego. Pierwszy spokojnie umarł, zostawiając w spadku spory pałac w Warszawie, ale nowy małżonek zatruwał jej życie ciągłymi awanturami. Zdesperowana kobieta złożyła u nuncjusza papieskiego wniosek o unieważnienie małżeństwa, a następnie wyprowadziła się z pałacu Kazanowskich do sióstr bernardynek. Zirytowany mąż pewnej nocy urządził zajazd na żeński klasztor znajdujący się nieopodal Zamku Królewskiego. Napastników przepędzili przybyli do stolicy z odsieczą Zygmunt i Bogusław Słuszkowie. A skoro już znaleźli się w Warszawie, postanowili odbić z rąk pieniacza należący do siostry pałac Kazanowskich. Udany szturm przeprowadzili znienacka 4 stycznia 1652 r. Czym dodatkowo rozeźli Radziejowskiego. Zorganizował on spory oddział, odbił pałac, po czym pozwolił, żeby najemnicy: „wyrzucili zeń na ulicę, na mróz rannych i zabitych. Radziejowski tryumfował, ale był to tryumf przedwczesny” – opisuje Komuda.
Król Jan Kazimierz, który mógł śledzić przebieg kolejnych etapów awantury z okien Zamku Królewskiego, w końcu postanowił interweniować. Sąd marszałkowski skazał Radziejowskiego na śmierć, lecz ten zdążył zbiec ze stolicy. Wyrok zmieniono zatem na banicję. Choć dla równowagi i żonie wymierzono karę w postaci sześciu tygodni odsiadki w wieży. Mimo to szlachta podejrzewała spisek monarchy, ponieważ wcześniej warchoł często krytykował króla, a nawet pomawiał o to, iż był kochankiem jego żony.
Tymczasem znakomitym spiskowcem okazał się Radziejowski. Przebywając na emigracji w Sztokholmie, przekonał królową Szwecji Krystynę, by zaczęła przygotowywać rozbiór Rzeczypospolitej wspólnie z ukraińskimi Kozakami i władcą Siedmiogrodu Jerzym Rakoczym. Po jej abdykacji pozyskał dla swych planów nowego władcę Karola X Gustawa. Ten zaś, kierując się radami banity, uznał, iż Polska będzie łatwą zdobyczą. Na co wszystko wskazywało, bo nawet bez szwedzkiego potopu Rzeczpospolita popadała w coraz większą anarchię. Dwa miesiące po wygnaniu Radziejowskiego Władysław Siciński udowodnił, że jeden poseł może się nie zgodzić na prolongowanie obrad Sejmu. Gdy minęło sześć tygodni przewidzianych na podjęcie planowanych uchwał, Siciński najzwyczajniej w świecie ogłosił swój sprzeciw, wyszedł z obrad i nie wrócił. Z czasem uznano go za wynalazcę liberum veto. Choć po prawdzie pierwszy Sejm zerwał, gdy trwały obrady, inny warchoł, poseł wołyński Jan Aleksander Olizar. Działo się to już całą dekadę po odparciu szwedzkiego najazdu, gdy Rzeczpospolita podnosiła się z ruin. Podczas potopu zginęło ponad 30 proc. jej mieszkańców, a ówczesne straty materialne można porównać jedynie ze zniszczeniami z okresu II wojny światowej.
Jeden z głównych autorów tego dramatu Hieronim Radziejowski wrócił tymczasem do ojczyzny. Z wiekiem spoważniał, ustatkował się i po uzyskaniu królewskiego przebaczenia był nawet polskim posłem na tureckim dworze. Zaś państwo, w którym pojęcia sprawiedliwości, prawa czy zwykłej przyzwoitości przestały już w ogóle funkcjonować, istniało nadal siłą rozpędu. Ale jeśli jakiś szlachcic nie zajmował się warcholeniem, uznawano go za idiotę. Z kolei członkowie warstw nieuprzywilejowanych masowo brali nogi za pas. Biskup Andrzej Chryzostom Załuski na początku XVIII w. pisał o tysiącach ludzi uciekających z Litwy do Prus Książęcych lub gdziekolwiek indziej, byle dalej od ojczystego kraju. „Ustały na Litwie prawo, sprawiedliwość, wstyd; wszystko podległe mieczowi, rządzi, kto mocniejszy, a prawa dyktuje brzydka namiętność” – wyjaśniał przyczyny masowej emigracji. Wkrótce protektorat nad Rzeczpospolitą objęła rządzona przez Piotra Wielkiego Rosja. Komunikując Europie, iż trzeba w kraju nad Wisłą przywrócić choć namiastkę cywilizowanych porządków.