Na rynku jest coraz trudniej. Dlatego wydawcom awantury wokół autorów i ich dzieł nie przeszkadzają. Przynajmniej tak długo, jak pomagają w sprzedaży
„Fynf und cwancyś” to powieść obyczajowa, której akcja toczy się w Szwajcarii w latach 90. w środowisku męskich prostytutek z Europy Wschodniej. Już sama tematyka nowej powieści Michała Witkowskiego na pewno wywołałaby spore kontrowersje, ale dopiero skandal z występem pisarza w kapeluszu z insygniami SS zwrócił szeroką uwagę na książkę, która miała ukazać się już na początku maja. Miała, bo gdy na Witkowskiego złożono zawiadomienie do prokuratury za propagowanie faszyzmu, wydawca książki – Znak – oficjalnie ogłosił, że prace nad nią zostają wstrzymane.
– Na początku byli nawet zadowoleni z medialnej aktywności Witkowskiego, z tego jego bycia „blogerką modową” i występów na Pudelku. Toż to przecież świetna reklama dla książek – opowiada nam jeden z wydawców specjalizujących się w literaturze popularnej. – Rynek jest trudny, sprzedaż spada, konkurencja coraz większa, a więc wiadomo, że szum choćby i trochę negatywny może pomóc w promocji. A ta ostatnia sytuacja ich chyba po prostu przerosła. Ani „Michasia”, ani Znak nie spodziewali się aż takiego poruszenia – dodaje. Co ważne, Znak jednak nie zerwał kontraktu, tylko przesunął premierę książki, zapewne do czasu, aż trochę uspokoi się atmosfera.
Jak wynika z najnowszych danych Biblioteki Analiz, w 2013 r. działało w Polsce już ponad 38 tys. wydawców, którzy łącznie wypuścili na rynek 29 710 tytułów, z czego 15 580 to były nowości. Dla porównania w 2008 r. wydano 21 740 tytułów, w tym nowości stanowiły 13,2 tys. Spada też średni nakład książek. W 2008 r. było to jeszcze 6700 egzemplarzy, a w 2013 już 3783. W efekcie coraz trudniejszej sytuacji na rynku książki zatrudnienie w tej branży w ciągu ostatnich pięciu lat zmniejszyło się więc o 10 proc.
W takiej sytuacji wydawcy chwytają się coraz to nowych metod w walce o odwrócenie tych trendów. Do laski marszałkowskiej złożono przygotowany przez nich projekt ustawy o książce wprowadzający stałą cenę na nowości, a przed kilkoma dniami 19 osobistości świata kultury, wśród nich m.in. Wiesław Myśliwski, Marek Bieńczyk, Agata Passent, wysłało do Radosława Sikorskiego pismo z apelem o jak najszybsze wprowadzenie tych zmian.
Równolegle jednak wydawnictwa próbują o czytelników walczyć, po prostu dostarczając im produkty tak zaprojektowane, by się jak najbardziej masowo sprzedały. O tym, jak wyglądają kulisy takich działań, opowiada nam Mariusz Zielke, niegdyś dziennikarz śledczy, a dziś autor książek kryminalno-sensacyjnych. – Nie ma uniwersalnego przepisu na bestseller, ale wydawcy mocno kombinują, by takie coś stworzyć. I do mnie też z takimi pomysłami przychodzili. Na fali dyskusji po pozycjach Grossa proponowano mi napisanie książki, w której głównym wątkiem byłoby mordowanie Żydów przez Polaków. Nieważne, czego dokładnie miałaby dotyczyć, byle pojawił się taki kontrowersyjny element. Inny wydawca zaproponował mi podszycie się pod jakiegoś wymyślonego księdza pedofila i napisanie jako ghostwriterowi jego autobiografii. Najbardziej zależało im na czasie, by książkę można było wydać w dniu kanonizacji Jana Pawła II, tak by wybuchł skandal, który na pewno podniósłby jej sprzedaż.
Zielke, jak mówi, na te propozycje nie przystał. Podobnie zresztą także jak i napisania w ekspresowym tempie biografii Michaela Schumachera, gdy sportowiec w stanie śpiączki leżał w szpitalu i gdy wiadomo było, że za chwilę na rynku pojawi się jego oficjalna biografia, która będzie mocno promowana. Jeden z wydawców chciał, by na fali promocji tej książki sprzedał się też jego podobny produkt.
– Takie działania to niestety norma. Tak choćby było, gdy zaczęła się gorączka na punkcie erotycznej trylogii o Greyu. Jednemu wydawcy, czyli Sonii Dradze, udało się kupić prawa do tych książek, ale swoje erotyki, które mogłyby skorzystać z zainteresowania takimi książkami, chcieli mieć wszyscy, i to najlepiej jeszcze szybciej, niż na naszym rynku pojawi się książka E.L. James – wspomina Zielke. Wtedy właśnie na zlecenie pewnego wydawcy napisał w ekspresowym tempie także jako autor widmo powieść erotyczną. – Chciałem jednak z nich zażartować, pokazać obłudę tego całego pomysłu, a więc bohaterami książki zrobiłem pracowników tego wydawnictwa. No i książki jednak nie wydali – wspomina pisarz ze śmiechem. Ale tak naprawdę wcale nie jest mu do śmiechu. – Napisałem i wydałem siedem książek, które nie najgorzej sobie dawały radę na rynku, ale to nie znaczy, że wydawcy chcieli czy mogli jakoś specjalnie mocno je promować, zadbać np. o tłumaczenia.
Na to wszystko nie starcza im funduszy – opowiada autor. Tylko jego pierwsza powieść „Wyrok” sprzedała się w nakładzie około 20 tys. egzemplarzy, ale by tak się mogło stać, pierwsze wydanie musiał sam sfinansować, bo wydawnictwa bały się ewentualnych problemów prawnych w związku z opisanymi przez niego mechanizmami czy bohaterami zainspirowanymi prawdziwymi ludźmi. Na takie procesy wydawnictw też nie było stać, więc jedno z nich zdecydowało się powieść wydać już po premierze i po tym, gdy okazało się, że jednak nie ma prawnych problemów. Według Zielkego większym problemem jest to, że wydawcy nie chcą czy nie potrafią zainwestować w polskich autorów, starać się o ich promocję, w tym także międzynarodową.
Za to stawiają na autorów zagranicznych. Stosunek liczby przekładów do liczby tytułów rodzimych jest w Polsce bardzo wysoki i wynosi ponad 46 proc. (według danych z roku 2009). W największych krajach Europy tłumaczenia z zasady nie przekraczają 25 proc. oferty wydawniczej. Tak więc w Polsce o wiele łatwiej jest przebić się autorowi obcemu niż rodzimemu.