Ludwik Dorn: Ministerstwo Obrony Narodowej jest zahermetyzowaną bańką – siedzą sobie decydenci i coś tam robią
Przekonuje pan, że Ministerstwo Obrony Narodowej obrosło w uprawnienia, a jego szef stoi na czele superresortu. Czy MON rzeczywiście zrywa się ze smyczy?
Ta smycz nigdy nie była zbyt krótka, ale wcześniej istniały możliwości pewnej intelektualnej kontroli nad tym, co się dzieje w resorcie. Tymczasem od 2012 r. wstępne założenie taktyczno-techniczne (WZTT), czyli dokumenty informujące o tym, co MON chce tak naprawdę kupić, są informacjami niejawnymi. Przedtem były one ujawniane sporadycznie. Tajność nie miała takiej skali jak obecnie. Minister Tomasz Siemoniak najwyraźniej wyciągnął wnioski z przetargu na samolot szkolno-bojowy. Tamte WZTT były jawne, ale w opinii ekspertów ustawione pod Koreańczyków, za co obserwatorzy je zmiażdżyli. Teraz nie ma co miażdżyć, bo nikt ich nie zna.
Z tego powodu złożył pan zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa?
Przetargi ustawia się w ten sposób, żeby nie można było tego zrobić. W WZTT były całkowicie racjonalne wymogi, ale problem leżał w tym, że spełniał je tylko producent koreański. Na szczęście tamten przetarg został słusznie unieważniony.
Jakie są inne przykłady tego, że MON pęcznieje?
Jednym z nich jest brak jakiegokolwiek uzasadnienia zapadających decyzji, kompletny brak udziału w dyskusjach eksperckich na poziomie szczegółowym. Mamy program Orka, w ramach którego chcemy kupić trzy okręty podwodne. W 2013 r. w odpowiedzi na moją interpelację MON przyznało, że nie przewiduje na nich rakiet manewrujących. Później odbywały się różne debaty, seminaria, i konferencje, gdzie zdecydowana większość uczestników zgadzała się, że okręty powinny być wyposażone w rakiety o zasięgu ok. tysiąca kilometrów. Tak naprawdę to jedyny powód, dla którego w ogóle warto kupować okręty podwodne.
MON długo milczało, a wiosną 2014 r. potwierdziło, że pocisków nie będzie. Na pytanie „dlaczego” odpowiadano „bo nie”. Z kolei kilka miesięcy później, pod koniec ubiegłego roku dowiedzieliśmy się, że MON zmieniło decyzję i pociski mają jednak być. Zmarnowano więc półtora roku, bo teraz trzeba rozpocząć procedurę zakupową od początku. Na pytanie dlaczego zmieniono decyzję, minister Czesław Mroczek z rozbrajającą szczerością powiedział, że lepiej później niż wcale. Szczegółowego uzasadnienia nie było.
W dziedzinie obronności i bezpieczeństwa narodowego jest potrzebna debata. MON jest zahermetyzowaną bańką – siedzą sobie decydenci i coś tam robią. Póki nie grozi wielka awantura polityczna, która może pojawić się w mediach mainstreamowych, nikt nie reaguje.
Chyba pan przesadza.
Zdecydowanie nie. Kolejny przykład usamodzielniania się MON to oderwanie resortu od Rady Ministrów. I projekt nowelizacji ustawy o przebudowie i modernizacji sił zbrojnych. Daje on z upoważnienia Rady Ministrów możliwość ministrowi obrony zawierania umów międzyrządowych. To oznacza tyle, że decyzje o wydawaniu dziesiątek miliardów złotych nie będą przedmiotem rozstrzygnięć Rady Ministrów – konstytucyjnego ciała, które ma prowadzić politykę zewnętrzną i wewnętrzną. RM sama pozbędzie się kłopotu.
To na razie tylko projekt.
Ale jest duża szansa, że zostanie przegłosowany. Przykładem groteskowym, wręcz komicznym, jest to, że w listopadzie prezydent podpisał nową ustawę o strategii bezpieczeństwa narodowego. Na pierwszym miejscu wśród organów kierowania systemem obronnym jest parlament. Komizm tej sytuacji polega na tym, że sejmowa komisja obrony narodowej została o nowej strategii bezpieczeństwa narodowego poinformowana... dwa miesiące po jej przyjęciu.
Ale to chyba zarzut do prezydenta, a nie do resortu obrony.
Nie. Podpisał ją prezydent, ale na wniosek rządu. Faktem niezaprzeczalnym jest to, że MON się autonomizuje i zamyka. Na szczęście prezydent i szef BBN gen. Stanisław Koziej utrzymują kanały komunikacji ze wszystkimi opcjami politycznymi. Oni słuchają, tam jest otwartość. Problem jest w rządzie, który nie chce rozmawiać. Na wiele interpelacji oraz zapytań poselskich odpowiadano mi w trybie zastrzeżonym. Wykryłem następującą regułę: jak jest kwestia szczególnie trudna i dla resortu kłopotliwa, to wtedy coś staje się zastrzeżone i w ten sposób interpelant ma zamkniętą buzię, bo wiedzy, którą posiadł, nie może przekazać dalej.
Jak jeszcze MON unika kontroli parlamentarzystów?
Pod koniec poprzedniej kadencji sejmowa komisja obrony narodowej zgłosiła dezyderat (jednogłośnie, wszyscy posłowie, również koalicji, byli za), aby powołać międzyresortowy zespół do spraw polskiej zbrojeniówki, która jest rozdarta między ministerstwa gospodarki, skarbu państwa i obrony. O tym, że jest to potrzebne, mówią i menedżerowie, i związkowcy, a nawet część urzędników. Ale MON nie jest to na rękę. Wtedy trzeba by działać w trybie formalnym, zwoływać oficjalne posiedzenia, z których są stenogramy, ktoś to może sprawdzić. A tak, by coś załatwić, wystarczy po prostu umówić się z kolegą ministrem na kawę.
Gdy to wszystko złoży się w całość, to wyłania się pewien proces, konstrukcja, w której działań MON nie kontroluje ani parlament, ani opinia publiczna.
Co można zrobić, żeby ten stan rzeczy zmienić?
Narzucającą się drogą jest zwiększenie kontroli parlamentarnej nad MON. Moim zdaniem umowy na zakup sprzętu o wartości większej niż na przykład 100 mln zł resort powinien podpisywać po zasięgnięciu opinii parlamentarnych komisji obronnych. A te powyżej kwoty 300 mln zł powinna rozpatrywać Rada Ministrów. Nie może być dalej tak, że Ministerstwo Obrony zmienia zdanie w kluczowej dla naszego bezpieczeństwa kwestii, a my nie wiemy dlaczego. Porównywałem, jak dyskusje na temat obronności toczy się w Stanach Zjednoczonych, Szwecji czy Niemczech. Tam takie rzeczy się nie zdarzają.