Pierwsza była refleksja na temat stanu zaawansowania techniki, którą proponują USA. Na dziś oferta nie jest mocniejsza od francuskiej. Do tego USA szykują się do rewolucji w obronie przeciwrakietowej: za dekadę systemy, które dziś nam oferują, będą zupełnie niekompatybilne z tym, czym oni sami będą walczyć. Tymczasem nasza doktryna w dużej mierze bazuje na magicznie brzmiącej formule: „rotacyjna obecność sił USA”. W tym przypadku zestawów rakietowych, które powinny być z grubsza zgodne z naszą „Wisłą”. Tu pojawia się następny problem. Polska nie może czekać dziesięciu lat, by sprawdzić, w jakim kierunku pójdzie rozwój wojsk rakietowych w USA. Przez ten czas rosyjska dyplomacja iskanderowa – oparta na straszeniu pociskami Iskander M i manewrującymi R500 – nie miałaby ograniczeń w wywieraniu presji na rząd w Warszawie.
Skoro tak, dlaczego nie skorzystać z oferty Francuzów? Tu też więcej jest pytań niż odpowiedzi. Po pierwsze, firmy z tego kraju nie mają problemu, by handlować bronią z Rosją. Reprezentują też kraj, który nie jest naszym kluczowym sojusznikiem. Do tego w strukturach NATO na poważnie są dopiero od 2009 r. I niekoniecznie po to, by zamartwiać się o flankę wschodnią i korzystną dla niej interpretację art. 5.