Przy zagrożeniu ze strony Turcji jesteśmy całkowicie zależni od naszych oddziałów, nie możemy polegać ani na Amerykanach, ani na Rosjanach – mówi DGP kurdyjski aktywista z północo-wschodniej Syrii.

Turcy od kilku tygodni zapowiadają kolejną, czwartą już od 2016 r., szeroką „militarną operację” na kontrolowanych przez Kurdów terytoriach północnej Syrii. Celem – jak przedstawia to rząd w Ankarze – jest ustanowienie 30-kilometrowej „strefy bezpieczeństwa” na południe od granicy z tym krajem. Dla prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana nie do przyjęcia jest wzrost kurdyjskich tendencji separatystycznych oraz bliska współpraca Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) z Powszechnymi Jednostkami Ochrony (YPG). PKK to separatystyczna partia tureckich Kurdów uznawana przez UE za organizację terrorystyczną, a YPG to kurdyjskie oddziały walczące w Syrii z samozwańczym Państwem Islamskim (IS). Kurdowie to 25-milionowy naród, ok. 12 mln z nich mieszka na terenie Turcji.
Państwo tureckie od zawsze nie zgadza się na autonomię Kurdów w ich kraju, twierdząc, że są oni obywatelami Turcji. Jednocześnie Ankara ma dobre relacje np. z Kurdami w Iraku, którzy mają tam szeroką autonomię. Ci zamieszkujący okolice granicy turecko-syryjskiej są dla Ankary groźniejsi, bo tamtędy przekazywana jest m.in. broń.
To, co dla Turków stanowi „wojskową operację”, syryjscy Kurdowie nazywają „inwazją”. Do tej pory od 2016 r. Turcy przejęli część kurdyjskich terytoriów na południe od swojej granicy, w tym w Afrin w pobliżu Aleppo. Siły znad Bosforu wspierają przy tym bojownicy, z których wielu oskarżanych jest o dżihadyzm. Dochodzi do grabieży czy przymusowych przesiedleń ludności.
Sprawa kurdyjska jest dla Turcji tak ważna, że stanowi oficjalny powód braku zgody Ankary na rozszerzenie NATO o Finlandię i Szwecję. Erdoğan chce, by kraje te ograniczyły współpracę z Kurdami, niezależnie po której stronie granicy.
Turcy mówią, że niedługo rozpoczną nową operację wojskową na północy Syrii. Dla Kurdów to coś więcej, to kolejna turecka inwazja na ich terytoria. Jak wygląda obecnie sytuacja w północnej Syrii? Czy mieszkańcy boją się? Czy szykują się do obrony?
Ludzie obawiają się inwazji, ponieważ widzą, co ekstremiści robią w trakcie okupacji miejscowości Afrin czy Ras al-Ajn. Dlatego wielu myśli o migracji z terenów pod kontrolą Kurdów już teraz. Zarazem wiele osób na własną rękę szykuje się do ataku, który interpretuje jako próbę wymazania ich tożsamości. Jednak, choć armia turecka grozi inwazją, jeszcze nic wielkiego się nie dzieje. Przy tym wszystkim Turkom nie chodzi o stworzenie strefy bezpieczeństwa dla syryjskich uchodźców, ich cele są inne. Wśród nich jest skasowanie wszystkiego, co związane jest z Kurdami i zmiana demograficzna. Chodzi też o to, by zakończyć w północnej Syrii demokratyczne procesy rozpoczęte przez kierowane przez Kurdów Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF).
A może Amerykanie lub Rosjanie odstraszą Turcję od interwencji wojskowej? Oddziały tych państw operują w końcu na północy Syrii.
Jesteśmy całkowicie zależni od naszych lokalnych oddziałów, mimo ich ograniczonych możliwości. Rosjanie pomogli Turkom przy ataku na Afrin, a były amerykański prezydent Donald Trump pomógł Turkom przy inwazji na Tall Abjad oraz Ras al-Ajn. Prezydent Joe Biden, tak jak wcześniej Barack Obama, jest lepszy, głównie w sprawach na wschód od Eufratu. Ale generalnie też nie można mu ufać.
A Baszar al-Asad? Czy napięcia z Turcją nie zbliżają Kurdów z Rożawy (czyli północy Syrii) z rządem w Damaszku?
Syryjski reżim nie pomógł terytoriom, które już znajdują się pod turecką okupacją. Nie ruszył nawet palcem. Lokalne kurdyjskie władze próbują podjąć dialog z Damaszkiem dla utrzymania demokracji w kraju, ale syryjski rząd preferuje podejście wykluczania innych i chce powrotu do sytuacji sprzed 2011 r., sprzed wojny. A na to się nie zgadzamy. Syryjski reżim nie myśli o wyzwalaniu okupowanych przez Turcję terytoriów.
Kto dokładnie kontroluje te tereny, jacy tureccy sojusznicy? Kto tworzy oddziały wspierane przez Turcję?
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że wspierane przez Turcję oddziały to byli żołnierze samozwańczego Państwa Islamskiego (IS). IS działało w Dżarabulus na granicy z Turcją i Ankara nie miała z tym żadnego problemu. Turcy kupowali od IS ropę naftową, leczyli ich rannych w szpitalach. Teraz – chociaż dżihadyści działają pod innymi szyldami – Turcja dalej ich wspiera. To między innymi dlatego IS wciąż stanowi zagrożenie dla regionu i świata.
Jak wygląda życie na okupowanych terytoriach?
Zupełnie inaczej niż wcześniej. Mieszkańcy zostali przesiedleni, codziennie słyszymy o aresztowaniach Kurdów, którzy pozostali na miejscu. Dochodzi do porwań, rodziny płacą duże okupy, by uratować swoich bliskich. Ścinane są drzewa, budowane nowe osady, jest ciężko. Na przykład we wtorek samochód najemników przejechał w Afrin Kurda, poszkodowany zmarł. W Ras al-Ajn dochodzi do starć między różnymi frakcjami. Nie jest ani bezpiecznie, ani stabilnie, a prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan mówił przecież, że to jest celem. Nie ma żadnego porównania do tego, jak było, gdy na tych terenach działały autonomiczne władze kurdyjskie.
Dla Turków Powszechne Jednostki Ochrony (YPG) z północy Syrii są jak działająca w Turcji Partia Pracujących Kurdystanu (PKK), uznawana przez UE za organizację terrorystyczną. Jak pan to skomentuje?
PKK to partia walcząca za sprawę Kurdów i ludzi w regionie. Jej lider, Abdullah Öcalan, jest w więzieniu w Turcji od 1999 r. Głosi wyzwolenie ludzi z opresji, wielokrotnie wzywał do dojścia do pokoju z Ankarą. Jednak natura dyktatorskich reżimów nie akceptuje demokracji czy pokojowego współżycia między narodami. Rożawa to nie PKK, ale myśli Öcalana mają wpływ na ten region. Erdoğan zaatakował północną Syrię tylko pod pretekstem obecności tu PKK. Ale czy PKK działa w Libii, Azerbejdżanie czy Cyprze? Nie. Erdoğan jest po prostu agresorem, on nie dąży do pokoju nigdzie. ©℗
---
Nasz rozmówca jest kurdyjskim działaczem z północno-wschodniej Syrii. Z uwagi na kwestie bezpieczeństwa poprosił o zachowanie anonimowości.