W Polsce „pokojowe przekazanie władzy” nie funkcjonuje od lat, a wręcz można sobie wyobrazić, że w związku z eskalacją nastrojów politycy mogliby mieć problem z wytłumaczeniem takiej praktyki elektoratowi.

Na niedawnym szczycie G20 Angeli Merkel towarzyszył… przyszły – wszystko na to wskazuje – szef rządu Olaf Scholz. Ustępująca kanclerz Niemiec zaprosiła swojego prawdopodobnego następcę, by po objęciu za kilka tygodni urzędu był na bieżąco z najważniejszymi sprawami. Wyobraźmy sobie, że na rozmowę z prezydentem USA hipotetyczny Bronisław Komorowski zaprasza hipotetycznego Andrzeja Dudę. Niemożliwe, prawda?
W Polsce „pokojowe przekazanie władzy” nie funkcjonuje od lat, a wręcz można sobie wyobrazić, że w związku z eskalacją nastrojów politycy mogliby mieć problem z wytłumaczeniem takiej praktyki elektoratowi. Jeden z ministrów opowiadał nam, jak to wyglądało w 2015 r. w jednym z kluczowych resortów. Jego odchodzący szef spotkał się na pół godziny z następcą, ale ten drugi był głównie zainteresowany personaliami. Ot, i cała procedura przekazania. Ani słowa o kontynuowaniu rozpoczętych już działań. Pojęcia pamięci instytucjonalnej i ciągłości państwa nie zakorzeniły się nad Wisłą. Dni kluczowych urzędników po zmianie władzy są policzone. Co więcej, miotła instytucjonalna w ministerstwach, urzędach czy spółkach skarbu jest wprawiana w ruch często także w okresie tego samego rządu. Przykładem są zmiany w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, która nie była w stanie prowadzić rozmów z zachodnimi partnerami, bo żaden z członków zarządu nie miał czasu wgryźć się w temat. Z jednej strony Odry mamy więc pamięć instytucjonalną i aparat administracyjny nastawiony na ciągłość. Z drugiej – permanentnąrewolucję.
Nie bez wpływu na kondycję niemieckiego państwa pozostaje fakt, że klasa polityczna dba o zaplecze eksperckie. W Niemczech działają organizacje i fundacje, które kumulują kapitał intelektualny. Chadecję wspiera Konrad-Adenauer-Stiftung, socjaldemokraci mają Friedrich-Ebert-Stiftung. To potężne organizacje, których roczny budżet – finansowany w ponad 90 proc. przez państwo i kraje związkowe – dochodzi do prawie 1 mld zł! Mowa więc o armii ekspertów dysponujących wiedzą, konferencjach organizowanych dla jej wymiany, stypendiach, utrzymywaniu zagranicznych przedstawicielstw (także w Polsce), pozyskujących informacje z całego świata. Ta inwestycja w wiedzę pozwala nie tylko współkształtować opinię publiczną w wybranych krajach, ale również daje narzędzia do prowadzenia polityki w razie objęcia rządów przez danąpartię.
A jak jest w Polsce? Partie zgodnie z prawem muszą wydać co najmniej 5 proc. subwencji na Fundusz Ekspercki. To kwoty sięgające kilkuset tysięcy złotych na kadencję. To niewiele w porównaniu z sąsiadem. W ostatnich latach wzrasta za to jakość zaplecza eksperckiego rządu – Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Ośrodka Studiów Wschodnich, Instytutu Zachodniego czy Instytutu Europy Środkowej. Stworzono też Polski Instytut Ekonomiczny. Pozostaje jednak pytanie, na ile nasi decydenci rzeczywiście korzystają z ich wsparcia. Rozmawiający z nami anonimowo ekspert, który pisze analizy dla kancelarii premiera, narzeka na brak informacji zwrotnej. – Nigdy nie ma pytań ani komentarzy, a gdy słyszę potem stanowisko rządu, to mam wrażenie, jakby nikt mnie tam nie czytał – przyznaje. Wnioskując po e-mailach ujawnionych ze skrzynki ministra Michała Dworczyka, Rządowe Centrum Analiz to po prostu ośrodek spinu władzy. Efekty sporów takich państw dosyć łatwo przewidzieć. I to niezależnie od tego, kto gdzie będzierządził.