Oczywiście, że Polska jako kraj najbardziej zainteresowany sytuacją na Ukrainie powinna być obecna w rozmowach. Ale problem jest szerszy – wydaje się, że Unia Europejska straciła jakiś azymut, jeśli chodzi o rozmowy w sprawie Ukrainy. Najpierw uczestniczą w nich pojedyncze państwa i dokładnie nie wiadomo, czy reprezentują one całą Unię, czy występują we własnym interesie. Teraz w rozmowach z prezydentami uczestniczy trójka komisarzy, którzy na dodatek w komplecie kończą kadencję. Jedyną formułą rozmów na temat przyszłości Ukrainy powinna być taka, w której uczestniczą zarówno Unia Europejska, jak i Stany Zjednoczone, ewentualnie dodatkowo w tym składzie mogłyby się pojawić poszczególne państwa członkowskie, które są najbardziej zainteresowane. Wtedy Polska musi się znaleźć w tym gronie.
Zwolennicy tej formuły rozmów, która będzie zastosowana w Mińsku, czyli spotkania z udziałem państw unii celnej, przekonują, że zawsze lepiej jest rozmawiać, niż nie rozmawiać. Ja uważam, że w dyplomacji są sytuacje, w których czasem lepiej nie rozmawiać, i ta właśnie do takich należy. Tym bardziej że nikt się nie spodziewa, żeby spotkanie w Mińsku do czegokolwiek doprowadziło. Nie zapadną na nim żadne wiążące ustalenia. Jedynym efektem tych rozmów jest to, że Rosjanie zyskają trochę czasu, który mogą wykorzystać na dozbrojenie Doniecka. Dla Rosjan kluczem do sytuacji na Ukrainie jest posiadanie kontroli nad Donieckiem i jak widać, będą robili wszystko, co można, aby go utrzymać. Drugą, oprócz Moskwy, stroną, której te rozmowy przyniosą korzyść, jest Białoruś. Jako gospodarz spotkania zyskuje autoryzację ze strony Unii Europejskiej, o co od dawna zabiegała. Unia Europejska ani państwa Europy Środkowo-Wschodniej w szczególności nic na spotkaniu w Mińsku nie zyskają. Not. bjn