W listopadzie 2013 r. zawarcie stowarzyszenia z Ukrainą miało być wydarzeniem numer jeden szczytu Partnerstwa Wschodniego w Wilnie. Teraz podpisanie dokumentu przez ukraińskiego prezydenta zostało przesłonięte dyskusją o obsadzie posad w KE. A szkoda.

Wbrew temu, co chciałaby widzieć Bruksela, Ukraińcy nie ginęli na ulicach za UE. Owszem, protesty rozpoczęły się, gdy poprzednie władze wycofały się z zamiaru podpisania umowy w Wilnie. Ale gdy doszło do pierwszych starć, dawno już nie chodziło o Europę, ale o to, by Ukraińcy mogli żyć w kraju, gdzie milicja nie jest bijącym sercem skorumpowanej do szczętu władzy.
Trochę wbrew woli Brukseli okazało się, że dość techniczna rzecz, jaką jest dokument o wolnym handlu, przerodziła się w największe geopolityczne zmagania od czasów upadku ZSRR. Rosjanom, mimo zajęcia Krymu i podlewania benzyną Donbasu, nie udało się zapobiec podpisaniu umowy. Umowy, która uniemożliwi Kijowowi integrowanie się z Moskwą. I na tym właśnie polega jej główne znaczenie.
Jest tylko jeden problem: papier trzeba jeszcze ratyfikować. Czy nowa Komisja pod wodzą Junckera będzie w stanie przekonać do tego niechętne Ukrainie państwa UE? To niestety wątpliwe, sam Juncker, oględnie mówiąc, nie należy do rosjosceptyków. Dobrze by było, gdyby przynajmniej nowy szef unijnej dyplomacji był bardziej wrażliwy na argumenty sąsiadów Rosji.