Aleksandra Dawidowicz zajęła siódme miejsce w olimpijskim wyścigu w kolarstwie górskim. "Nikt nie może mieć teraz wątpliwości, czy zasłużyłam na start w igrzyskach" - podkreśliła na mecie podopieczna Marka Galińskiego.

Chyba w żadnym przypadku ustalanie składu reprezentacji Polski na igrzyska w Londynie nie wywołało tylu emocji, co wybór dwóch kobiet startujących w kolarstwie górskim. Jedno miejsce, bez żadnych wątpliwości, miało przypaść srebrnej medalistce z Pekinu, Mai Włoszczowskiej. Polski Związek Kolarski jako drugą wybrał Dawidowicz.

Larum podniósł Andrzej Piątek, który uważał, że jego podopieczna Paula Gorycka bardziej zasługuje na olimpijską nominację. Zdaniem skonfliktowanego z PZKol. byłego szkoleniowca Włoszczowskiej, kryteria kwalifikacyjne były niejasne oraz dyskryminujące, bo związek uwzględniał wyłącznie wyniki uzyskiwane w zawodach kategorii elita, w których 21-letnia Gorycka, z uwagi na przepisy Międzynarodowej Unii Kolarskiej, nie mogła startować. Interweniował nawet w tej sprawie w Polskim Komitecie Olimpijskim, ale bez efektu.

Finał całej sprawy był dość niespodziewany. Dokładnie tydzień przed rozpoczęciem igrzysk ciężkiej kontuzji stopy doznała Włoszczowska i nie mogła rywalizować w Londynie.

"Spekulacje, które miały miejsce straciły na aktualności. Cieszę się z wyniku, bo nikt nie może mieć teraz wątpliwości, czy zasłużyłam na start w igrzyskach. Chciałam godnie zastąpić Maję. Choć bardzo sobie cenię mistrzostwo świata w kategorii młodzieżowej, to chyba ten wynik muszę uznać za największy sukces w karierze. Rywalizacja wśród seniorów jest jednak najważniejsza i wygląda ona zupełnie inaczej" - przyznała na mecie Dawidowicz.

"Majka wczoraj do mnie przyjechała. Zrobiła mi małą pogadankę +Olka, bez względu na wszystko wyprzedzasz każdą jak leci. Nie ma kompleksów, nieważne, czy jedzie przed tobą mistrzyni olimpijska, czy ktoś słaby+. Ma rację, bo igrzyska to specyficzne zawody. Niektórzy nie wytrzymują ich psychicznie. Najważniejsze to robić swoje, jechać najlepiej jak się potrafi, na nikogo się nie oglądać i być w pełni skupionym" - dodała.

Początek rywalizacji nie był jednak dla niej udany. Na pierwszym technicznym zjeździe upadła Gunn-Rita Dahle Flesja, a zaraz na kolejnym Polka. Norweska mistrzyni olimpijska z Aten ostatecznie zawodów nie ukończyła, Dawidowicz natomiast mozolnie pięła się w klasyfikacji i na mecie zameldowała się jako siódma; dwie minuty i 28 sekund po zwyciężczynią.

"Bałam się startu, bo stałam dopiero w trzecim rzędzie"

"Trener powtarzał mi, że najważniejsze jest, żebym nie spanikowała, nawet jeśli początek nie będzie dobry. Upadek, nieważne czy twój, czy kogoś przed tobą, powoduje, że czołówka zyskuje przewagę, bo tył stawki się miota i traci cenne sekundy, a szybko tego nie zniwelujesz. Trasa była specyficzna; jednocześnie ciężka i szybka. Nie ma wystających korzeni, ale są za to skały. Chwila dekoncentracji może się skończyć bardzo źle. Nie jakimiś obtarciami, ale takim upadkiem, który wyeliminuje z dalszego ścigania albo poprzez ciężkie obrażenia, albo poważny defekt sprzętu. Trener przestrzegał mnie, bym była ostrożna na zjazdach, a nie, tak jak to miewam czasem w zwyczaju, pokonywać je +na świra+" - podkreśliła.

Po fantastycznej jeździe zwyciężyła triumfatorka Pucharu Świata 2011 Francuzka Julie Bresset. Mistrzyni olimpijska z Pekinu Niemka Sabine Spitz (strata 1.02) tym razem musiała zadowolić się srebrnym medalem. Brązowy przypadł Amerykance Georgii Gould (1.08). Gorycka zajęła 22. miejsce (8.26).

"Inaczej wyobrażałam sobie ten wyścig. Nie wyszło mi na starcie, nie zdołałam się przebić chociaż do połowy stawki. Czołówka odjechała, a reszta peletonu się rozciągnęła i ciężko mi było wyprzedzać. Dałam z siebie wszystko. Szkoda, że wystarczyło to tylko na tyle. Mam nadzieję, że ten występ zaprocentuje w przyszłości" - oceniła.