"Wiara czyni cuda" - powiedział po zdobyciu brązowego medalu igrzysk olimpijskich w żeglarskiej klasie deskowej RS:X Przemysław Miarczyński. Gdańszczanin zajmował przed ostatnim wyścigiem czwarte miejsce, ale zdołał stanąć na podium.

Co było we wtorek decydujące? Nie wszystko zależało od pana. Zajął pan w wyścigu medalowym czwarte miejsce i sięgnął po upragniony krążek, ale nawet zwycięstwo w nim mogło równie dobrze nie dać miejsca na podium.

Najważniejszy jest start, a on wyszedł mi świetnie. Osiągnąłem przewagę nad Tonim Wilhelmem, a co jeszcze istotniejsze, przedzielało nas paru zawodników. Musiałem na nich liczyć, że nie puszczą Niemca. Jestem im bardzo wdzięczny, że walczyli do końca, bo przecież mogło im nie zależeć (Miarczyński, by zdobyć medal musiał wyprzedzić Wilhelma o co najmniej trzy pozycje - PAP). Zrealizowałem w tym wyścigu swoje założenia. Miałem opracowany plan i udało się go wykonać niemal bez błędów. Wiedziałem, że Niemiec będzie próbował płynąć gdzieś obok mnie, bo nawet gdyby metę osiągnął tuż za mną, to i tak zdobyłby medal.

Miał pan jakiś trudny moment podczas tej rywalizacji?

P.M.: Po trzecim kółku już tylko myślałem "niech się ten wyścig wreszcie skończy". Jeżeli Toni by nadrobił, albo przydarzyłby się jakiś defekt sprzętu, byłoby mi bardzo szkoda. Jednak wszystko dobrze się skończyło. Anomalie pogodowe zaczęły się gdy już byliśmy na mecie; zmienił się wiatr, zaczęło padać. Przyznaję, że sprzyjało mi dziś szczęście. W poprzednich wyścigach go brakowało.

Komu dedykuje pan ten sukces?

Medal jest dla mnie dowodem, że marzenia czasem się spełniają. Wiara czyni cuda. Przede wszystkim dedykuję go rodzinie. Praktycznie całe życie mojej żony i dwójki dzieci jest podporządkowane mojej pasji. Często mnie nie ma w domu, a to oni na mojej nieobecności cierpią najbardziej.

Polska ma sporo świetnych windsurferów. Ostatecznie wygrał pan krajową kwalifikację olimpijską z mistrzem świata z 2010 roku Piotrem Myszką. On jednak długo w Weymouth panu towarzyszył.

Jestem mu wdzięczny za to, że znalazł motywację i do końca mnie wspierał. Trening z jednym z najlepszych zawodników na świecie to bezcenna sprawa. Podziwiam ludzi takich jak Holender Dorian van Rijsselberge czy Brytyjczyk Nick Dempsey, którzy nie mają kolegi na takim poziomie. My walczymy między sobą na treningach, jeden drugiego stara się dogonić. Piotrek był tu ze mną do 27 lipca. Duży procent tego medalu należy do niego.

Wiele wskazuje na to, że te regaty były ostatnimi, w których rywalizowano w klasie RS:X. W Rio de Janeiro prawdopodobnie zastąpi ją kitesurfing. Zamierza pan zmienić specjalizację?

Tak, zresztą większość kolegów też zamierza się przesiąść. Po solidnych treningach zimą, w okolicach kwietnia, czy czerwca mógłbym zacząć startować w kitesurfingu z myślą o jakiś sukcesach.

W londyńskich igrzyskach uczestniczyła czwórka Polaków, która występowała w... "Tańcu z Gwiazdami". Otylia Jędrzejczak, Sylwia Gruchała i Monika Pyrek w olimpijskich zmaganiach wypadły słabo. Nie obawiał się pan, że to może jakaś klątwa?

Nawet nie wiedziałem, że funkcjonuje taki termin jak "Klątwa Tańca z Gwiazdami". Ja brałem w nim udział w 2010 roku, więc w kontekście tych igrzysk to zamierzchła przeszłość. Zaraz po nim zdobyłem też srebrny medal mistrzostw świata, więc jak widać nie podziałało to na mnie źle. Po prostu trzeba robić swoje i wtedy nie ma mowy o jakiejkolwiek klątwie.