Zaczyna się przedwyborcza orgia sondaży opinii publicznej. W zasadzie, mimo iż jestem zwolennikiem maksymalizacji wolności obywatelskich, uważam, że sondaże te powinny być zakazane. Z kilku względów.
Przede wszystkim bez względu na rzetelność firmy przeprowadzającej takie sondaże i na stosowane metodologie nie są to badania opinii publicznej, lecz jedynie losowo wybranej grupy zazwyczaj około tysiąca osób. Twierdzenie, że odzwierciedlają one pogląd opinii publicznej, jest zarówno przesadne, jak i bezsensowne. Pojedynczy ludzie, do których trafią – telefonicznie czy osobiście – pytający, mają bardzo często słabo wyrobione poglądy, które nie stanowią w żadnym wypadku sumy poglądów wspólnoty, jaką jest społeczeństwo. Debata publiczna mogłaby mieć większy sens, gdyby zapytano ludzi o ich opinie po wyczerpującym cyklu dyskusji polityków i komentatorów. A tak mamy do czynienia z przypadkowymi danymi, które zapewne ukazują tendencje, ale i to jest niepewne, gdyż ludzie najczęściej decydują, na kogo będą głosować, w ostatnim momencie.
Ponadto wyniki tych badań mają realny wpływ na zachowania polityków, którzy działają i wypowiadają się „pod sondaże”. Ludzie nie chcą, by katastrofa smoleńska była tematem przedwyborczej agitacji, PiS od razu mniej mówi o katastrofie. Podobno młodzi odchodzą od Platformy Obywatelskiej, a zatem PO powinna szukać sposobów, by do nich trafić. SLD rośnie w sondażach, nie wiadomo zresztą, czy nie z braku laku po prostu, więc Grzegorz Napieralski nadyma się, udaje wielkiego polityka i już myśli o udziale w rządzie. Wszystko to jest oparte na niesłychanie kruchych przesłankach.
Wreszcie sondaże mają wpływ na zachowania wyborców. Nie jestem zwolennikiem PJN, ale skoro w sondażach dostaje na ogół 4 procent, to nie głosowałbym i tak na tę partię, bo po co marnować głos. Takie rozumowanie z góry przekreśla niektóre ugrupowania i to niesprawiedliwie, bo i tak – jak wiadomo – w Polsce utworzenie nowej partii, która by się dostała do parlamentu, jest prawie niemożliwe. Innymi słowy sondaże wypaczają i wywierają poważny wpływ na stanowisko wyborców, chociaż są tylko sondażami.
Naturalnie zakaz publikowania sondaży (jeszcze dochodzi ta humorystyczna cisza wyborcza) jest nie do przeprowadzenia, a zmuszenie dziennikarzy, żeby na podstawie sondaży nie snuli niekończących się spekulacji, także jest nieprawdopodobne, bo kto by z takiej okazji nie skorzystał? Jednak nawet w tak antagonistycznej sytuacji warto domagać się prowadzenia debat publicznych, tyle że nie tak zorganizowanych i tendencyjnie prowadzonych, jak to było w przypadku debat prezydenckich. Nie jest wprawdzie oczywiste, że większa na temat poglądów przedstawicieli poszczególnych partii politycznych doprowadziłaby do zmiany naszych preferencji, ale nie jest to też wykluczone. Wprawdzie w mediach trwa nieustający jazgot polityków, bo wszystkie stacje informacyjne starają się zaprosić przedstawicieli tak zwanych głównych opcji, ale jest to tylko jazgot, a nie debata.
Wybory parlamentarne są tak ważnym zdarzeniem, że powinny się znaleźć czas i chęć na to, by w dwugodzinnej rozmowie, bez krzyku i gwałtu, doszło do konfrontacji poglądów najpierw może polityków pierwszorzędnych, a nie przywódców partii politycznych, oczywiście pod warunkiem że poglądy takie mają. Potem, już blisko wyborów, mogłaby to być konfrontacja stanowisk przywódców politycznych. Jak na razie mamy do czynienia z klasyczną rozmową głuchego z niewidomym, jeden o tym, inny o tamtym. Nie można wyrobić sobie żadnego poglądu, dopóki nie ma możliwości porównania stanowisk. Wiemy mniej więcej, co premier Tusk myśli o OFE, ale nie wiemy, co sądzi o nich Jarosław Kaczyński czy Grzegorz Napieralski. Wiemy za to, co Napieralski myśli o in vitro. Co ma piernik do wiatraka?
I tak na skutek sondaży, ale nie sondaży opinii publicznej, trwa brak politycznego porozumienia chociażby co do treści debaty. Na sondażach zyskują wszyscy, tylko nie obywatele, a to oni przecież będą wybierać.