Warto zadać takie pytanie w kraju, w którym, według różnych danych, od 75 do 90 proc. mieszkańców przyjmuje w swoim domu księdza podczas trwającej właśnie w całej Polsce tradycyjnej kolędy.
Samo otwarcie drzwi katolickiemu duszpasterzowi czy nawet odmówienie z nim wspólnej modlitwy niekoniecznie pozwalają zdefiniować człowieka jako osobę wierzącą. Skupmy się jednak nie na metafizycznym wymiarze religii, ale na społecznych skutkach przestrzegania lub przynajmniej akceptowania przykazań. Większość systemów religijnych zakazuje zachowań autodestrukcyjnych (zakaz picia alkoholu w islamie) czy promuje postawy społecznikowskie (jałmużna zalecana w okresie Wielkiego Postu i Adwentu przez Kościół katolicki). Na przykład sondaż Instytutu Gallupa przeprowadzony w latach 2005 – 2009 wśród mieszkańców 145 krajów, w których wyznaje się wszystkie cztery największe religie globu – od chrześcijaństwa po buddyzm – dowodzi, że osoby określające się jako wierzące i praktykujące częściej decydują się na pomoc materialną dla potrzebujących oraz angażują się w społeczne inicjatywy na ich rzecz. Wierzący deklarują też wyższy poziom zaufania do bliźniego oraz szacunek dla prawa i bardziej ufają instytucjom państwowym.
Zatem wiara się opłaca. Zwłaszcza najbiedniejszym. Stanowi bowiem dla nich alternatywę wobec takich mechanizmów ekonomicznych, jak ubezpieczenie czy opieka społeczna, które w wielu systemach gospodarczych są słabo rozwinięte i niewydolne. Widać to było na przykład, gdy w 1997 r. kryzys azjatycki uderzył w najludniejsze muzułmańskie państwo świata – Indonezję. Tamtejsza waluta rupia w krótkim czasie straciła wówczas 85 proc. wartości, a realne pensje spadły o połowę. W tym samym czasie frekwencja w szkołach koranicznych skoczyła o 10 proc. Według statystyk największe religijne przebudzenie przeżyli pracownicy tych sektorów gospodarki, które najmocniej ucierpiały na kryzysie (np. urzędnicy żyjący z rządowej pensji). Dla nich socjalna oferta islamu była często ostatnią deską ratunku przed nędzą. Jednak już np. wśród rolników utrzymujących się z uprawy ryżu poziom religijnej partycypacji pozostał na przedkryzysowym poziomie. Producenci żywności, której ceny poszły ostro w górę, wyszli z gospodarczego załamania dużo mniej poobijani.
Czy oznacza to, że wiara to oferta atrakcyjna wyłącznie dla biedaków? Niekoniecznie. W sekularyzowanych społeczeństwach bogatego Zachodu (np. we Francji czy w Wielkiej Brytanii) najbardziej zamożni mieszkańcy chodzą do kościoła statystycznie częściej niż ci z dolnej części dochodowej drabiny. Wraz ze wzrostem zamożności zmienia się jednak model religijności. Nieprzypadkowo np. bogatsi Amerykanie najczęściej są prezbiterianami, czyli członkami wywodzącego się od kalwinizmu jednego z Kościołów protestanckich, który charakteryzuje się stosunkowo mało wymagającym rytem. Z kolei wśród wyznawców twardszego ewangelikanizmu jest więcej osób o niższych dochodach.
Dlaczego? Ekonomiści sugerują, że chodzi tu o prosty rachunek kosztów i dostępnych zasobów. Biedniejszy ma z zasady więcej wolnego czasu, a mniej pieniędzy, więc inwestuje w swoje zbawienie więcej od tego pierwszego. Bogaty na odwrót. Prawdopodobnie to również dlatego kobiety są bardziej religijne od mężczyzn – płeć piękna pracuje i zarabia mniej. Czasochłonne formy religijności łączą się więc dla pań z mniejszym kosztem alternatywnym niż u zapracowanych mężczyzn.
Wiara może też rywalizować z pieniędzmi o prymat czynnika, który najbardziej zwiększa ludzkie zadowolenie z życia. Dowodem mogą być na przykład popularne w USA rankingi szczęścia. Wynika z nich, że różnica w poziomie zadowolenia między osobami chodzącymi i niechodzącymi do kościoła jest mniej więcej tak duża, jak między najbogatszą i najbiedniejszą ćwiartką społeczeństwa. Akademicy z Berkeley wyliczyli nawet przy okazji, że statystycznie jedna dodatkowa modlitwa dziennie daje mniej więcej tyle szczęścia co powiększenie rocznego dochodu o 12,5 tys. dol. Jeśli to prawda, warto zgodzić się z Pascalem, który już w XVII w. dowodził, że warto wierzyć, nawet nie mając pełnego przekonania, że Bóg istnieje, bo może nam się to po prostu opłacać.