Polskie MSZ w przyszłym roku podwoi pomoc dla białoruskiej opozycji. Na walkę z Aleksandrem Łukaszenką w 2011 r. będzie 40 mln zł (czyli tyle, ile na pomoc rozwojową MSZ przeznaczyło w 2009 r. dla Afganistanu). Warto na nowo przemyśleć, jak te pieniądze wydawać, bo do tej pory z kasy MSZ szkolono pokolenie zawodowych opozycjonistów, ludzi NGO, którzy całe życie skłonni są walczyć z reżimem, zapewniając, że rewolucja, która usunie Łukaszenkę, wybuchnie już za chwilę.
Drugie pytanie, które pojawia się przy okazji zapewnień rzecznika MSZ Marcina Bosackiego o podwojeniu budżetu na społeczeństwo obywatelskie na Białorusi, brzmi: czy 40 mln zł to dużo czy mało. W warunkach cięcia wydatków na autostrady – dużo. Gdy porówna się do tego, ile wydają Niemcy na swoją public diplomacy na Wschodzie – bardzo mało. Nawet po uwzględnieniu różnicy potencjałów między Warszawą a Berlinem.
Niemcy nie walczą o wizerunek najlepszego znawcy spraw wschodnich w UE. Polska tak. Ci pierwsi tylko dla biura Fundacji Adenauera w Kijowie (obsługuje również projekty białoruskie i jest jedną z trzech najważniejszych fundacji niemieckich współpracujących z federalnym MSZ przy wspieraniu społeczeństwa obywatelskiego) zaplanowali budżet na 2011 r. na poziomie... 100 mln euro (prawie 400 mln zł). To tylko jedno biuro jednej fundacji. Przy jego budżecie 40 mln zł wygląda skromnie. Tak samo jak przy wydatkach na wprowadzenie do MSZ BlackBerry. Wyposażenie dyplomatów w smartfony kosztowało 65 mln zł.
Warto się zastanowić nad efektywnością wspieranych projektów. Dobrym przykładem jest kampania Mów Prawdę! i jej lider Uładzimir Niaklajeu. Polityk, którego Łukaszenka boi się tak bardzo, że najpierw kazał go pobić, a później porwać ze szpitala i wtrącić do amerykanki, czyli izolatki w areszcie KGB, większość pieniędzy dostaje ze Wschodu. Najprawdopodobniej od Białorusinów, biznesmenów i byłych przedstawicieli nomenklatury skłóconych z Baćką i mieszkających w Rosji. W ciągu kilku miesięcy wykreowano realnego lidera z kontaktami we władzach i z poparciem sięgającym prawie 20 proc. W takich przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego warto inwestować. W wiecznych rewolucjonistów, dla których całe życie mogłoby pozostać walką z reżimem – nie.