WASZYNGTON SZUKA W AZJI sojuszników na szczyt G20. Nie ma jednak chętnych na poparcie pomysłów USA. Niemcy i Chiny twierdzą, że polityka polegająca na pompowaniu kolejnych miliardów w gospodarkę jest bezsensowna
Barack Obama próbuje ucieczki do przodu. Po przegranych wyborach do Kongresu prezydent USA ruszył w tournee po Azji. Chce zawrzeć kontrakty gwarantujące stworzenie nowych miejsc pracy i przekonać państwa regionu do amerykańskiej wizji uniknięcia wojny walutowej.

Wszyscy przeciw

Problem jednak w tym, że propozycje USA odrzucają wszyscy najważniejsi gracze G20: Chiny, Niemcy i reprezentująca rynki wschodzące RPA. Sam szczyt, który w czwartek rozpocznie się w Seulu, najpewniej zakończy się porażką Obamy.
Wszystko przez to, że Waszyngton forsuje pomysły korzystne tylko dla jednej strony – Ameryki. Chodzi o ustalenie limitu nadwyżki na rachunku obrotów bieżących na poziomie 4 proc., co uderzyłoby przede wszystkim w największych eksporterów, jak Chiny czy Niemcy. Dodatkowo Amerykanie szukają zrozumienia dla swojej decyzji o poluzowaniu ilościowym, czyli wpompowaniu w gospodarkę USA dodatkowych 600 mld dol.
Doszło do tego, że nominalnie komunistyczne Chiny skrytykowały pomysły Obamy za... ciągoty do centralnego planowania. – Dyskusja na temat ograniczenia nadwyżek na rachunku bieżącym mija się z celem – oświadczył chiński wiceszef dyplomacji i główny negocjator ChRL na G20 Cui Tiankai.
Ministra Cui poparły także Niemcy, które w tym roku utraciły na rzecz Pekinu status największego eksportera.
– Amerykańska polityka jest bezsensowna. Nie chodzi przecież o to, że wpompowali za mało pieniędzy w gospodarkę. Pompowanie kolejnych nie rozwiąże problemu – mówił minister finansów Wolfgang Schaeuble. Gdyby amerykańskie propozycje zostały przyjęte, nowe regulacje silnie uderzyłyby właśnie w Niemcy, które są motorem unijnej gospodarki.



Rozmiarów prestiżowej porażki Obamy dopełnia to, że chińsko-niemieckie stanowisko wspiera również RPA, reprezentant rynków rozwijających się. Wszyscy obawiają się presji inflacyjnej oraz wzrostu wartości własnych walut, którą może wywołać poluzowanie ilościowe, zaś propozycję 4-proc. limitu traktują jako arogancką próbę zapełniania amerykańskiego deficytu kosztem innych krajów.
Plan ratowania światowych finansów ma również Paryż, który w Seulu przejmie przewodnictwo w G20. I nie jest to plan, który cieszy Waszyngton. Nicolas Sarkozy proponuje zwiększenie roli rynków wschodzących, np. Brazylii czy Indii, w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i Banku Światowym.
Francuzi ubrali ten plan w piękne słowa. W praktyce chodzi o rozmycie przywództwa amerykańskiego w tych organizacjach.

Rynek przyszłości

W tej sytuacji Obama podjął desperacką próbę przekonania azjatyckich członków G20: Indii, Indonezji i Japonii.
– Indie to rynek przyszłości – mówił podczas wizyty w Bombaju Obama o kraju, który w latach zimnej wojny był cichym sojusznikiem ZSRR. Według obserwatorów umizgi do Azji to na pewno zysk w postaci lukratywnych kontraktów (z samych Indii wartych w sumie 15 mld dol.), ale nie równa się to zyskaniu poparcia w G20.
Bizantyjska oprawa tournee Obamy po Azji
Wizyta Baracka Obamy w Indiach wzbudza zainteresowanie mediów także ze względu na rozmach. Amerykański prezydent przybył do Azji ze świtą liczącą 3 tys. osób (w tym 200 szefów firm), które pomieściły się w 40 samolotach. Ponadto do portu w Bombaju wpłynęła flotylla 34 okrętów wojennych (10 proc. całej floty USA). Amerykanie wynajęli dla prezydenta i osób mu towarzyszących wszystkie 440 pokojów w superluksusowym hotelu ITC Maurya w Delhi.
Zdaniem nieprzychylnej Obamie telewizji Fox News całe azjatyckie tournee kosztuje 2 mld dol., co daje 200 mln dol. dziennie, czyli – jak wyliczył „New York Times” – 10 mln dol. więcej, niż pochłania jeden dzień wojny w Afganistanie. Źródłem wiadomości była indyjska telewizja NDTV, która z kolei powołuje się na anonimowego urzędnika stanu Maharasztra. Administracja Obamy broni się, twierdząc, że podane liczby są dalekie od prawdy, jednak ostateczny koszt nie został na razie ujawniony.
Jak zwykle przy takich okazjach wizycie prezydenta USA towarzyszyły nadzwyczajne środki ostrożności. Indyjscy i amerykański agenci od tygodnia byli postawieni w stan najwyższej gotowości. Usunięto nawet kokosy z palm otaczających delhijskie muzeum Gandhiego, w obawie, że któryś mógłby się rozbić na głowie dostojnego gościa.
mwp