Każdy dotychczas rządzący prezydent USA obejmował urząd, licząc na poprawę relacji z Rosją, a odchodził oblewany strumieniami brudu przez moskiewskie media. Rządzący od 1993 r. Bill Clinton zaczął od zdecydowanego poparcia Borisa Jelcyna, gdy ten pacyfikował czołgami zbuntowany parlament. Osobiste relacje obu polityków były demonstracyjnie ciepłe. Clinton i Jelcyn publicznie żartowali i chyba naprawdę się zaprzyjaźnili – o ile można w ogóle mówić o przyjaźni między przywódcami.
A jednak druga kadencja Clintona stała już pod znakiem narastających tarć z Rosją, z których najważniejsze dotyczyły Jugosławii. Zachód z USA na czele zdecydował się zbombardować rządzony przez Slobodana Miloševicia kraj, starając się powstrzymać represje wobec walczących o samodzielność Albańczyków z Kosowa. Rosjanie zdecydowanie poparli Belgrad w imię – jak przekonywali – słowiańskiego braterstwa. Pojawiały się nawet postulaty przyłączenia Jugosławii do Związku Białorusi i Rosji.
Następca Clintona George W. Bush rozpoczynał rządy od zbliżenia z Moskwą. Jej nowy prezydent Władimir Putin natychmiast po atakach 11 września 2001 r. deklarował pełną współpracę z Białym Domem w wojnie z terroryzmem, a Bush odwzajemniał się opowieścią o tym, jak dostrzegł w oczach Putina „prawdziwego demokratę”.
Kreml był wówczas na etapie polityki miłości. Zgodził się na likwidację baz na Kubie i w Wietnamie. Miodowy miesiąc skończył się, gdy Bush wbrew protestom Rosji zdecydował się na inwazję na Irak i poparł kolorowe rewolucje, które w latach 2003–2004 doprowadziły do władzy w Gruzji i na Ukrainie prozachodnich przywódców.
Choć kolejny prezydent Barack Obama wygrał wybory zaledwie kwartał po rosyjskiej inwazji na Gruzję, pierwsze miesiące jego rządów to zapowiedź resetu z Rosją. Wielu zachodnich ekspertów za dobrą monetę przyjęło pomysły prezydenta Dmitrija Miedwiediewa na modernizację i demokratyzację kraju. A potem nastąpiła arabska wiosna, pod której wpływem Putin zdecydował się nie zostawiać Miedwiediewowi drugiej kadencji i w 2012 r. samemu wrócić na Kreml. Rosja przejawiała coraz większą agresję na arenie międzynarodowej, w 2014 r. wywołując wojnę w ukraińskim Zagłębiu Donieckim.
Obama zareagował sankcjami i zielonym światłem dla rozszerzenia amerykańskiej obecności wojskowej w Europie Środkowej na szczycie NATO w Walii w 2014 r., w rosyjskiej propagandzie stając się synomimem czystego zła. A ponieważ Hillary Clinton w 2016 r. startowała z pozycji sekretarz stanu, w rosyjskiej optyce jej zwycięstwo zwiastowałoby przedłużenie kadencji Obamy. Stąd wzięła się ingerencja w wybory w 2016 r. po stronie Donalda Trumpa i euforia, jaka zapanowała w rosyjskich mediach po jego niespodziewanym sukcesie. Świetnie pokazał ją Maksim Pozdorowkin w filmie dokumentalnym „Our New President” (Nasz nowy prezydent).
Z biegiem lat Kreml rozczarował się Trumpem. Choć amerykański prezydent publicznie wyrażał podziw dla Putina, zwierzając się nawet, że bardziej ufa jemu niż własnym służbom wywiadowczym, jego czyny były bardziej zdecydowane niż w czasach Obamy. Przykładem może być sprzedaż Ukrainie pocisków typu javelin, jednoznaczny sprzeciw wobec gazociągu Nord Stream 2, zwiększenie amerykańskiej obecności wojskowej w Europie Środkowej, wreszcie naciski na europejskich sojuszników, by ci wypełniali zobowiązanie do wydawania 2 proc. PKB na cele obronne.
W efekcie rosyjska propaganda nie stoi już tak bardzo murem za Trumpem jak w 2016 r. Moskwa wciąż wolałaby jego od Joego Bidena, który w trakcie kampanii wymieniał Rosję jako głównego przeciwnika, ale po euforii sprzed czterech lat nie ma śladu, a kremlowskie media straszą raczej powyborczym chaosem i wojną domową w Stanach Zjednoczonych. W przypadku Bidena Kreml może liczyć najwyżej na kontynuację trendu, zgodnie z którym każdy nowy prezydent USA szuka możliwości porozumienia z Rosją. W przypadku Trumpa – na transakcyjne podejście pakietowe (jednoczesne rozstrzyganie niezwiązanych ze sobą problemów międzynarodowych), na które republikanin patrzy przychylnie.