Trump przegrywa w sondażach z Joem Bidenem. Eksperci zastanawiają się, czy wobec tego nie będzie chciał przesunąć głosowania.
Pandemia COVID-19 dowiodła, że terminy i formuła wyborów nie są świętością. Gdy zaczęła się społeczna izolacja w USA, szefowa lokalnego wydziału zdrowia w Ohio dr Amy Acton zaapelowała do władz o przełożenie zaplanowanych na 17 marca prawyborów. Do jej stanowiska przychylił się zarówno republikański gubernator Mike DeWine, chwalony za sposoby walki z koronawirusem oraz zdominowany przez konserwatywnych sędziów stanowy Sąd Najwyższy.
W ślad za Ohio poszli inni. I nie budziło to politycznych wątpliwości. Równocześnie część polityków i konstytucjonalistów zaczęła się zastanawiać, czy Donald Trump, jeśli jesienią sondaże będą dla niego równie niekorzystne jak teraz (w zależności od badania przegrywa między 7 a 11 pkt proc. z Joem Bidenem), będzie chciał przesunięcia daty wyborów, argumentując to wyższą koniecznością, tzn. sytuacją sanitarną albo napięciami społecznymi.
‒ Przesunięcie głosowania w ostatecznym pojedynku prezydenckim nie jest takie proste jak przełożenie prawyborów. Prawo federalne mówi, że wybory muszą się odbyć w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada. Zmiany mogłyby dokonać obie izby Kongresu. I o ile republikański Senat byłby gotów poprzeć wolę prezydenta, o tyle zdominowana przez demokratów Izba Reprezentantów już niekoniecznie ‒ mówi DGP Elie Mystal, wydawca popularnej witryny dla prawników Above the Law.
Co więcej, 20. poprawka do konstytucji stanowi, że kadencje prezydenta i wiceprezydenta kończą się 20 stycznia w południe. Dlatego jeżeli do tego czasu Trump i Mike Pence nie zostaną ponownie wybrani, przestaną pełnić swoje urzędy. Zmiana owej poprawki jest dziś praktycznie niemożliwa, bo musiałyby ją ratyfikować legislatury co najmniej 38 stanów, a te są politycznie zróżnicowane.
Wybory prezydenckie w USA są dwustopniowe. Obywatele w głosowaniu powszechnym wybierają elektorów. W każdym stanie jest ich tylu, ile wynosi suma przypadających mu kongresmenów i senatorów. Dopiero potem Kolegium Elektorskie dokonuje wyboru głowy państwa. ‒ Teoretycznie gdyby podejść do przepisów kazuistycznie, to przepisy prawa federalnego mówią, że każdy stan musi „wyznaczyć” swoich elektorów. Nie jest wprost napisane, że mają ich wybrać obywatele większością głosów. Teoretycznie zatem legislatury stanowe mogłyby ich właśnie wyznaczyć. Ale w praktyce w 2020 r. taki scenariusz wydaje się nie do pomyślenia ‒ dodaje Mystal. Wszystkie stany od 1832 r. oprócz jednego zawsze wybierały elektorów w wyborach powszechnych. Karolina Południowa, najgęściej zamieszkany przez niewolników stan, dołączył w tej sprawie do reszty po wojnie secesyjnej.
Bardziej realistyczne jest obecnie to, że władze stanowe czy lokalne, powołując się na sytuację sanitarną albo kwestie bezpieczeństwa publicznego, będą utrudniać części wyborców oddanie głosu. Łatwiej jest to zrobić w miejscach o dużym zagęszczeniu populacji, czyli teoretycznie uderzyć to może proporcjonalnie bardziej w elektorat demokratyczny. Na słabo zaludnionych obszarach mieszkają głównie republikanie.
Jeżeli jednak sprawdziłby się scenariusz, na który eksperci nie dają dziś promila szans, i wybór elektorów by się nie powiódł, nie wszystkie stany wysłałyby swoje delegacje albo sądy unieważniłyby to, w jaki sposób ich wyznaczono ‒ wówczas nowego prezydenta wybierze Izba Reprezentantów. Każdy stan ma jeden głos. I w tej sytuacji prezydentem zostałby Donald Trump, bo w 26 z 50 delegacji przewagę mają republikanie. Za to wiceprezydenta wybrałby Senat i w tym wypadku zwycięstwa może być pewien Mike Pence, bo prawica ma tam przewagę. Oczywiście skład obu izb może być w styczniu inny, no ale jeśli nie odbyłyby się wybory, to nie byłoby i nowych parlamentarzystów.
W jednym przypadku pośrednio do wyboru nowego prezydenta może przysłużyć się Sąd Najwyższy. Jeżeli z jakiegoś powodu pojawi się w jednym czy kilku stanach problem z liczeniem głosów, bo np. z powodów sanitarnych większość oddano korespondencyjnie, a zawiódł doręczyciel i kilkanaście dni po głosowaniu nie będzie wiadomo, kto wygrał, armie prawników obu kandydatów zaleją sądy. Walcząc ‒ w zależności od swojego politycznego interesu ‒ o dalsze liczenie lub wstrzymanie liczenia głosów. W tak drażliwej społecznie kwestii sprawa trafi w końcu do Sądu Najwyższego. W 2000 r. sędziowie głosami pięć do czterech kazali zaprzestać kolejnego przeliczania głosów na Florydzie i w ten sposób prezydentem został George W. Bush. Dzisiaj sędziowie związani z Partią Republikańską też mają większość.
Pozostaje jeszcze jedna sprawa: lojalność senatorów i kongresmenów prawicy wobec urzędującego prezydenta. W miniony weekend media niezależnie od swoich politycznych preferencji informowały, że republikanie są w wewnętrznym kryzysie po tym, jak Trump groził wyprowadzeniem wojska na ulice. „New York Times” napisał, że na Trumpa na pewno nie zagłosują George W. Bush, senator i rywal Obamy w wyborach 2012 r., Mitt Romney oraz wdowa po senatorze Johnie McCainie, Cindy.