Mimo determinacji Angeli Merkel najmocniej uprzemysłowione landy i ich reprezentanci mogą wepchnąć Berlin w rolę unijnego hamulcowego w kwestiach klimatycznych.
Znakiem firmowym Komisji Europejskiej, kierowanej przez wywodzącą się z niemieckiej chadecji Ursulę von der Leyen, ma być Europejski Zielony Ład i proekologiczna polityka antykryzysowa. Szansą dla tych planów mogłaby być rozpoczynająca się w lipcu półroczna prezydencja Niemiec w UE i wsparcie sprzyjającej temu kierunkowi kanclerz Angeli Merkel, byłej pryncypałki von der Leyen. Drugie półrocze 2020 r. będzie też kluczowe z perspektywy przygotowań do przesuniętego na przyszły rok szczytu COP26. Sukces stoi jednak pod znakiem zapytania, ponieważ szefowa rządu zmaga się z oporem w kraju, w tym na własnym zapleczu politycznym. Dzieje się tak pomimo tego, że większość Niemców popiera zieloną transformację i chce, by pakiety antykryzysowe były zbieżne z jej celami.
Na niedawnym spotkaniu Petersberskiego Dialogu Klimatycznego Merkel wyraziła poparcie dla postulowanego przez KE podniesienia unijnych ambicji redukcyjnych na 2030 r. do 50–55 proc. wobec poziomu z 1990 r. Przekonywała też, że pakiety stymulacyjne, które mają stanowić remedium na gospodarcze skutki pandemii, powinny brać pod uwagę zielone cele. Jej stanowisko nie jest jednak przyjmowane w Niemczech bez kontrowersji. Nawet część chadeków kwestionuje słuszność śrubowania celów klimatycznych w dobie koronawirusa i podkreśla, że Niemcy jako ostatni europejski kraj z silnym przemysłem nie są w stanie osiągnąć większych niż dotąd zadekretowane redukcji, nie ryzykując ucieczki wysokoemisyjnej produkcji.
Grupa deputowanych CDU/CSU domaga się w związku z tym, by w razie podniesienia ambicji UE obciążenia redukcyjne zostały na nowo podzielone pomiędzy kraje członkowskie. „Nasi europejscy partnerzy muszą w porównywalnym stopniu uczestniczyć w wysiłkach na rzecz celu klimatycznego” – czytamy w projekcie stanowiska klubu chadeków, który opisał w sobotę „Süddeutsche Zeitung”. Obecnie obowiązujący cel krajowy zakłada obniżenie emisji gazów cieplarnianych o 57 proc., jednak w przypadku zwiększenia unijnych ambicji najprawdopodobniej będzie musiał zostać podwyższony. Tym bardziej że mechanizm podziału obciążeń klimatycznych w UE zakłada, iż bogatsze kraje mają w nich większy udział.
Za ambitniejszą polityką klimatyczną opowiadają się koalicyjni socjaldemokraci, którzy oskarżają CDU/CSU o hamowanie transformacji. Jak podkreśla Adam Traczyk z think tanku Global.Lab, kluczowa linia podziału wobec zielonej transformacji ma charakter regionalno-strukturalny, a nie partyjny czy ideowy. – W trwającej od pewnego czasu dyskusji na temat formuły wsparcia kryzysowego dla sektora motoryzacyjnego za tym, by obejmowało ono nie tylko samochody elektryczne, lecz także część spalinowych, opowiedzieli się premierzy Bawarii, Dolnej Saksonii i Badenii-Wirtembergii, wywodzący się z trzech różnych ugrupowań: chadeków, SPD i Zielonych – wskazuje ekspert.
Jak dodaje Traczyk, ze strony Merkel i jej rządu na pewno będzie parcie, żeby polityka klimatyczna pozostała priorytetem, ale w praktyce można się spodziewać, że treść tej polityki będzie musiała ulec pewnemu rozwodnieniu, aby mogły ją zaakceptować wszystkie regiony. Tymczasem klimatyczne jastrzębie w UE przekonują, że nawet 50–55-proc. redukcja emisji gazów cieplarnianych do 2030 r. to za mało, i proponują podniesienie tego celu nawet do 65 proc. Niemcy, zamiast liderem polityki klimatycznej, są na prostej drodze do stania się jej hamulcem.
Obok celów na 2030 r. to właśnie spodziewane w najbliższym czasie ogłoszenie rządowych pakietów stymulacyjnych dla brudnych przemysłów z motoryzacyjnym na czele budzi największe emocje w debacie wokół zielonej transformacji. Koncerny zabiegają, by program rządowych dopłat do zakupu samochodów obejmował także niektóre samochody spalinowe czy hybrydowe. Sprzeciwiają się temu ekolodzy. Innym obszarem napięć wokół transformacji od dłuższego czasu jest też naziemna energetyka wiatrowa. Resort środowiska pracuje nad regulacjami, zgodnie z którymi turbiny mogłyby powstawać tylko w odpowiedniej odległości od siedlisk chronionych gatunków ptaków.
Do tej pory ustanawianie ograniczeń środowiskowych dla farm wiatrowych należało do kompetencji landów i najczęściej polegało na wyznaczaniu stref chronionych. Wcześniej dyskutowane były też podobne do polskiego 10H rozwiązania zakładające odległość 1 km od osiedli mieszkalnych. Krytycy zmian obawiają się, że uderzą one w rozwój sektora, który w ubiegłym roku i tak przyhamował wskutek oporu społeczności lokalnych. Pomóc w jego przełamywaniu mają ostatnie propozycje resortu gospodarki, które opisała agencja DPA, mające obniżyć ceny energii dla mieszkańców terenów, gdzie powstają instalacje wiatrowe. Jego elementem mają też być nowe daniny lokalne dla producentów prądu z wiatru.