Jak już wiecie, UOKiK dowalił Volkswagenowi karę – 120 okrągłych baniek za, mówiąc oględnie, aferę Dieselgate. Kwota najwyższa w historii urzędu i pewnie wydaje się wam, że teraz wszyscy w polskiej siedzibie VW rwą sobie włosy z głowy.
Magazyn DGP 17.01.20 / Dziennik Gazeta Prawna
Że prezesa utrzymuje przy życiu respirator, że menedżerowie spakowali zawartość biurek do pudeł i czekają na wizytę kadrowej, która odprowadzi ich do wyjścia. No więc muszę was rozczarować. Na Volkswagenie 120 baniek robi mniej więcej takie wrażenie, jak na was fakt, że w rosole jest makaron.
Tylko w ubiegłym roku marki należące do koncernu – VW, Skoda, Seat, Audi i Porsche – sprzedały w naszym kraju – trzymajcie się mocno krzeseł – 152 tys. samochodów. W latach 2008–2016, których dotyczy sprawa, było to ok. miliona aut, spośród których ok. 40 proc. miało pod maską silnik Diesla. Mówimy zatem o ok. 400 tys. pojazdów, które potencjalnie mogły emitować więcej szkodliwych związków w spalinach, niż deklarował producent. A teraz podzielmy 120 mln zł przez 400 tys. samochodów. Mój kalkulator podpowiada mi, że to po 300 zł za jedną maszynę. Mniej niż kosztuje komplet dywaników do golfa TDI.
Inna sprawa, że UOKiK ukarał niewłaściwą firmę. Bo to nie Volkswagen Group Polska produkował samochody. W gruncie rzeczy jako importer pewnie nawet nie wiedział, że Hans z Heinrichem zmienili oprogramowanie w passacie tak, by w warunkach warsztatowych oraz laboratoryjnych emisja spalin mieściła się w normach, a gdy tylko samochód wyjeżdżał na drogę, był jak zadymiony pub. Pewne wątpliwości budzi też to, że UOKiK ukarał Volkswagena za – cytuję – „wprowadzanie konsumentów w błąd”. Chodzi o to, że...
że co innego deklarował na papierze, a co innego było w praktyce. Pozwólcie zatem, że w tym momencie zapytam wprost: kto z was, kupując nowe auto, zapytał sprzedawcę o to, ile cząstek stałych i tlenków azotu emituje? Na pewno chcieliście się dowiedzieć czegoś o przyspieszeniu, wyposażeniu, mocy, spalaniu, cenie oraz czy w gratisie dostaniecie parasolkę i firmowy ołówek, ale nie zapytaliście o spaliny. Bo te między Odrą a Bugiem obchodzą tylko wariatów. Reszta uważa, że filtr DPF trzeba jak najszybciej wyciąć. Gdyby się okazało, że auto przyspiesza do setki w 10,1 zamiast obiecanych 9,9 sek. – to z całą pewnością byłby powód do wszczęcia grubej awantury. Ale skarżyć się na to, że emisja spalin jest nie taka, jak powinna? To tak, jakbyście kupili owczarka niemieckiego, a po pół roku zwrócili się do hodowli o odszkodowanie, argumentując, że psu zdarza się puszczać wiatry, a to przecież szkodzi środowisku.
Jeżeli z powyższego wyciągnęliście wniosek, że bronię Volkswagena, to jesteście w błędzie. Powinien ponieść konsekwencje i wpłacić do budżetu te pieniądze. Choćby po to, żeby lekarze mogli za nie leczyć ludzi, których płuca wyglądają od środka jak tłumik w golfie TDI po 500 tys. przebiegu. Nie róbmy jednak z siebie ekologów, którzy liczą się z każdym mikrogramem NOx czy cząstek stałych, chodzą w spodniach z papirusu i starają się odżywiać promieniami słonecznymi. Po prostu nie bądźmy hipokrytami.
A teraz pozwólcie, że płynnie przejdę do odświeżonego niedawno audi Q7 50 TDI z trzylitrowym, sześciocylindrowym dieslem o mocy 286 koni. Przy okazji solidnego faceliftingu autu naciągnięto w paru miejscach zmarszczki, tu i ówdzie wstrzyknięto trochę botoksu, zafundowano serię ćwiczeń na siłowni oraz wręczono nowy smartfon. Pod względem multimedialnym auto wreszcie reprezentuje poziom innych audi – innymi słowy macie tu najlepszy, najbardziej przemyślany i najbardziej intuicyjny zestaw dotykowych ekranów, z poziomu których można zarządzać lotami NASA.
Ale przecież aut takich jak Q7 nie kupuje się po to, by mieć frajdę z zostawiania odcisków palców na ekranie. Tu chodzi o gabaryty, komfort, osiągi, jakość. I wszystkiego tego jest w nim więcej, niż moglibyście oczekiwać. Pod względem przestronności największe audi dorównuje filharmonii, a pod względem ciszy i komfortu apartamentom w hotelu Ritz-Carlton. Liczba 100 na prędkościomierzu pojawia się już po 6,3 sek., a jakość materiałów i ich montażu nie pozostawiają absolutnie nic do życzenia. Zawieszenie można podnosić i obniżać, napęd quattro ogarnie każde warunki, a widoczność jest zaskakująco dobra w każdym kierunku. Q7 jest po prostu uniwersalnym, porządnym, imponującym wozem. Kompletnie niewymagającym, za to starającym się w 101 proc. zaspokoić oczekiwania kierowcy i pasażerów. Nie liczcie w jego przypadku na emocje, adrenalinę, spocone dłonie. Jeżeli jednak potrzebujecie ultrakomfortowego, nowoczesnego i szybkiego środka transportu zdolnego pomieścić waszą dużą rodzinę i jej graty, ewentualnie wasze ego, to aktualnie nie ma chyba na rynku nic lepszego. Także pod względem spalania.
Realnie, przy normalnej jeździe, kolos ten zużywa 7–8 litrów ON na setkę, co oznacza, że na jednym, pełnym baku można przejechać ponad 1000 km. No i nie bez znaczenia jest to, że ma katalizator oparty na moczniku, porządny filtr cząstek stałych, a dane ze specyfikacji technicznej dotyczące emisji spalin i dwutlenku węgla są zgodne z rzeczywistością. Na rabat w wysokości 300 zł nie macie zatem co liczyć.