Impeachment, czyli wywodząca się z brytyjskiej tradycji procedura usunięcia z urzędu, jest dziś słowem odmienianym przez wszystkie przypadki. Pozwalają na to realia epoki mediów społecznościowych. Szafuje się nim z taką dezynwolturą, że można odnieść wrażenie, iż Donald Trump już się żegna z urzędem. To nie takie proste. Konstrukcja odsuwania od władzy przypomina zwykły proces sądowy. Rolę kolektywnego prokuratora pełni Izba Reprezentantów. „Ona też będzie miała wyłączne stawiania w stan oskarżenia za nadużycia popełnione w czasie sprawowania urzędu” – tak określa rolę kongresmenów zasadnicza.

Ale żeby do sformułowania aktu oskarżenia doszło, Izba musi znaleźć dowody. Demokraci formułując dwa artykuły impeachmentu w środowy wieczór uznali, że te się znalazły. Pozyskano je przesłuchując świadków. Mechanizm ten przypomina komisje śledcze polskiego Sejmu. Nancy Pelosi udało się przekonać do wniesienia aktu oskarżenia przeciwko prezydentowi wszystkich członków swojej partii oprócz dwóch, z których jeden, Jeff van Drew z New Jersey ogłosił, że przechodzi do republikanów, a drugi, Colin Peterson z Minnesoty, reprezentuje w Izbie bardzo konserwatywny okręg wyborczy i nie chciał się narazić swojemu elektoratowi, który Trumpa po prostu lubi i ufa mu. Jednym słowem dowody za wystarczająco mocne uznali tylko przedstawiciele opozycji.