Obywatele tego zależnego od Waszyngtonu terytorium domagają się radykalnych zmian ustrojowych.
Mieszkańcy tej niewielkiej karaibskiej wyspy, nazywanej ukrytą kolonią Stanów Zjednoczonych, doprowadzili po masowych protestach w zeszłym tygodniu do ustąpienia skorumpowanego gubernatora Ricarda Rosselló. Jego stanowisko obejmie teraz szefowa resortu sprawiedliwości Wanda Vázquez. Ale demonstracje nie ustają. Obywatele domagają się głębokich zmian ustrojowych i wymiany elity politycznej. Na agendę wraca temat nadania Portoryko statusu 51. stanu USA. Dotąd mieszkańcy odrzucali w kilku referendach tę opcję, ale bieda i kryzys humanitarny zasadniczo zmieniły nastroje.
Zamieszkała przez nieco ponad 3 mln osób wyspa ma bardzo osobliwy status w amerykańskim systemie prawnym. Oficjalnie jest nieinkorporowanym terytorium Stanów Zjednoczonych. W praktyce oznacza to, że pozycja San Juan względem Waszyngtonu jest wasalna, a Portorykańczycy nie mają wielu praw, w tym wyborczych, chociaż zakaz udziału w głosowaniu i niemożność kandydowania znikają, jeśli mieszkaniec wyspy przeprowadzi się na terytorium kontynentalnej Ameryki. Nie ma ku temu formalnych przeciwwskazań, ale do niedawna, a przynajmniej do katastrofy humanitarnej, do jakiej doszło po przejściu huraganu Maria we wrześniu 2017 r., Portorykańczycy raczej nie przenosili się do USA.
Dwa lata temu nastąpiła pierwsza wielka fala imigracji na Florydę. Wtedy też władze w San Juan zwróciły się o wsparcie finansowe i społeczne do rządu federalnego w Waszyngtonie. Cały mechanizm udzielania pomocy humanitarnej szybko zmienił się w porażkę logistyczną i polityczną. Leki, woda, środki higieny, agregatory prądotwórcze oraz narzędzia i materiały potrzebne do odbudowy zniszczonej wyspy przez wiele miesięcy nie mogły tam trafić. Kilka dni temu dziennikarze śledczy agencji AFP odkryli na farmie niedaleko San Juan kontenery z tysiącami plastikowych butelek z wodą, które porzucono, zamiast przekazać ofiarom huraganu.
Za tę gigantyczną niegospodarność odpowiedzialna jest amerykańska federalna agencja FEMA, do której należy zarządzanie kryzysami humanitarnymi. W sprawie odbudowy karaibskiej wyspy długo oszukiwał też opinię publiczną prezydent USA. Kłamał, zawyżając kwoty, jakie podobno rząd USA miał przekazać władzom w San Juan. Przez wiele miesięcy tysiące mieszkańców Portoryko było zmuszonych do życia w tragicznych warunkach: bez prądu, dostępu do czystej wody, w naprędce skleconych budach.
Na chaos po huraganie wpłynął też – jak się niedawno okazało – sam gubernator Rosselló. Lokalna administracja nie radziła sobie z nadążaniem za potrzebami poszkodowanych. Poza tym dziewięć miesięcy po huraganie dokonała pełnej prywatyzacji sieci energetycznej, co wywołało oskarżenia o korupcję. Wielu mieszkańców nie stać na ponowne podłączenie elektryczności. Jakby tego było mało, Portoryko tonie w długach. Jako zamorskie terytorium USA, w przeciwieństwie np. do amerykańskich miast, formalnie nie może ogłosić bankructwa, ale od maja 2017 r. szuka ochrony w sądach federalnych, aby zachować kontrolę nad spłatą długów. Rząd powinien oddać lub wypłacić przeszło 120 mld dol. w sprzedanych obligacjach i zaległych emeryturach.
Na ulicach stołecznego San Juan eskaluje przemoc. Reporter florydzkiej gazety „Miami New Times” Douglas Hook odwiedził miasto, żeby zbadać ten temat. I opisał potem, jak był świadkiem strzelaniny między dwoma gangami narkotykowami w turystycznej dzielnicy Isla Verde. – Portoryko jest całe zawalone amerykańską bronią. Jej zakup na terytorium USA jest całkowicie legalny. Wystarczy zamówić ją w sklepie internetowym i odebrać przesyłkę pocztową. Nikt nie kontroluje tego procederu, a jego skutki mogą być tragiczne – mówi DGP Hook.
Federalna Agencja ds. Ceł i Ochrony Granic umywa ręce. Chociaż problem jest dla wszystkich oczywisty, rzecznik urzędu Jeffrey Quiñones powiedział mediom, że nie ma uprawnień, by kontrolować pocztę w obiegu krajowym, a za taki jest uważane wysyłanie przesyłek na wyspę. Inne agencje odpowiedzialne za bezpieczeństwo i walkę z terroryzmem także wybrały milczenie.
Tymczasem w nocy z wtorku na środę polskiego czasu odbyła się kolejna debata demokratycznych pretendentów do partyjnej nominacji w przyszłorocznej walce z Trumpem o Biały Dom. Ośmioro z nich opowiedziało się za przyłączeniem karaibskiego państwa do USA, ale poza samą deklaracją nie padły żadne szczegóły na temat tego, jak ten proces przeprowadzić. Jedynie senator Elizabeth Warren stwierdziła, że na dniach ogłosi swój pomysł, jak poradzić sobie z zadłużeniem wyspy, a Bernie Sanders zaproponował projekt ustawy, która miałaby objąć jej mieszkańców ubezpieczeniem zdrowotnym w ramach systemu Medic aid, czyli rządowej pomocy dla najuboższych, oraz udostępniłaby im bony do wymiany na żywność (food stamps).
Zanim zapadną jakiekolwiek decyzje dotyczące ewentualnego przyznania Portoryko statusu stanu (proces legislacyjny tak czy inaczej będzie bardzo długi, bo ratyfikacja musi przejść kilka etapów), to obecność mieszkańców wyspy na terytorium USA może być poważnym politycznym problemem dla Partii Republikańskiej i Donalda Trumpa. Portorykańczycy jak większość Latynosów – z wyłączeniem Kubańczyków – mają tradycyjnie lewicowe poglądy. Dokładna liczba tych, którzy po huraganie Maria przenieśli się na Florydę, nie jest znana, ale szacuje się, że może to być ponad 200 tys. osób.
A stan ten jest terytorium politycznego remisu, obie główne partie mają tam zbliżone popracie. Warto przypomnieć, że 19 lat temu George W. Bush zwyciężył tam z Alem Gorem 537 głosami z 6 mln oddanych, co przeważyło szalę i dało mu zwycięstwo w wyścigu o Biały Dom. W 2020 r. Donald Trump bardzo potrzebuje tych 29 elektorów do zwycięstwa. 200 tys. migrantów z karaibskiej wyspy może przesunąć języczek u wagi na stronę demokraty.