Bruksela stała się unijną stolicą przez zasiedzenie. I choć nie jest wymarzonym miejscem do życia, eurokraci nie palą się do wyprowadzki.
Bruksela jest „metaforą wszystkiego, co w mieście może pójść nie tak” – napisał dwie dekady temu słynny historyk Tony Judt w eseju „Czy istnieje Belgia?”. Autor skarżył się na „bezduszny monumentalizm” dzielnicy, w której mieszczą się wszystkie unijne instytucje. Nazwał ją odseparowanym od reszty miasta, brzydkim, biurokratycznym gettem ze szkła i betonu. Od czasu, gdy Judt opublikował swój esej, europejski kwartał jeszcze bardziej się rozrósł. Do „starej 15” przystąpiło kolejnych 13 krajów członkowskich, więc siłą rzeczy w Brukseli musiało przybyć urzędników i biurowców. Ale jedno się nie zmieniło – biurokratyczny klimat europejskiej dzielnicy.
Wielu zwraca uwagę zwłaszcza na brak architektonicznego symbolu, który ściągałby turystów z całego świata, chcących zrobić sobie pamiątkowe selfie. „Niech podniesie rękę ten, kto jest w stanie skojarzyć, jak wygląda jakikolwiek unijny budynek. Jeśli masz tak, jak większość ludzi, to najprawdopodobniej wyobrażasz sobie dziwne pudełkowate kształty zrobione ze szkła i przystrojone flagami” – pisał dla brytyjskiego dziennika „The Guardian” historyk architektury Laurent Vermeersch. Nie trzeba dodawać, że żaden z budynków UE pod względem rozpoznawalności nie dorównuje siedzibie Kongresu w Waszyngtonie czy Reichstagu w Berlinie, architektonicznym ikonom zachodniej demokracji. Nawet sejm w Warszawie czy Pałac Parlamentu w Bukareszcie potrafią głębiej zapaść w pamięć.

Przekleństwo europejskiego kwartału

Unijni liderzy od dawna zdawali sobie sprawę, że ich centrum dowodzenia jak na wizytówkę zjednoczonej Europy wypada raczej blado. Szansą na zmianę nudnego oblicza europejskiej dzielnicy była budowa nowej siedziby Rady Europejskiej. Chodzi o stworzenie miejsca, w którym regularnie na szczytach spotykaliby się szefowie wszystkich 28 krajów członkowskich. Przez lata wykorzystywano do tego budynek Justus Lipsius, ale wraz z kolejnymi rozszerzeniami UE przywódcy i ich zaplecze po prostu przestali się w nim mieścić. Na warunki narzekali również członkowie naszej delegacji. Jeden z nich skarżył się kiedyś w nieoficjalnej rozmowie, że w trakcie któregoś z unijnych szczytów osoby towarzyszące polskiemu premierowi musiały spędzać długie godziny w niewielkim pomieszczeniu bez okna, wypełnionym zapachem pleśni.
Bruksela ogłosiła nabór architektów w 2012 r., ale ukończenie nowego budynku dla europejskich przywódców bardzo się przeciągało. Ostatnie prace wykonywano w czasie, gdy w RE rządził już Donald Tusk. Poza terminem oddania budynku do użytku wydłużał się także rachunek. Kosztów ciągle przybywało i finalnie na nową siedzibę wydano o ponad 20 mln euro więcej, niż planowano.
Jeszcze zanim wbito łopatę w ziemię, rozpętała się dyskusja, czy trawioną kryzysem zadłużeniowym UE w ogóle stać na takie ekstrawagancje, jak budynek za 300 mln euro (taki koszt szacowano na początku). I to na dodatek stojący tuż obok starej siedziby, która po przeprowadzce miałaby pozostać pusta. Na jednym ze szczytów pomiędzy liderami doszło nawet do sporu w tej kwestii. Najbardziej niezadowolony z pomysłu był ówczesny premier Wielkiej Brytanii David Cameron, który przekonywał, że stara siedziba RE jest w całkiem dobrej kondycji. – Nasi wyborcy chcą widzieć, jak oszczędzamy, a nie jak wydajemy ich pieniądze – miał narzekać sfrustrowany lider, którego wypowiedź przeciekła do mediów. Nie pomogły tłumaczenia innych unijnych przywódców, że decyzja o budowie zapadła przed kryzysem, a wycofanie się z projektu będzie droższe niż jego realizacja. Obrońcy nowego budynku wskazywali też, że UE zasługuje na siedzibę godną organizacji o globalnych ambicjach. Poza tym – ich zdaniem – 300 mln euro to nie tak dużo, jeśli wziąć pod uwagę, że pałac w Ankarze, wybudowany do wyłącznego użytku prezydenta Recepa Erdoğana, kosztował 500 mln euro.
Budynek Europa oddano do użytku pod koniec 2016 r. To futurystyczna konstrukcja przypominająca wielkie, rozświetlone jajko zamknięte w szklanej klatce (w unijnym światku o budynku mówi się po prostu „egg”). Ściany sześcianu są wykonane z używanych ram okiennych, przywiezionych ze wszystkich krajów UE. Z jednej strony ma to pokazywać, że Wspólnota stawia na powtórne wykorzystanie materiałów i zrównoważony rozwój, z drugiej – symbolizować europejską różnorodność.
Już po ukończeniu nowej siedziby RE osłabł również entuzjazm tych, którzy kibicowali wizerunkowej metamorfozie europejskiej dzielnicy. Nowy budynek nie spodobał się ani architektom, ani mieszkańcom Brukseli. – To dziwny paradoks: budynek pełen okien jest kompletnie nietransparentny – narzekał architekt Marco Schmitt, robiąc aluzję do niedostępności budynku dla obywateli. – Społeczeństwo nie ma żadnych szans, by zobaczyć, co znajduje się w środku. To bardzo symboliczne w przypadku Rady, która podejmuje decyzje za zamkniętymi drzwiami – podkreślał.
Co gorsza, budynek Europa niewiele zmienił w odbiorze całej unijnego kwartału. – Szara, korporacyjna atmosfera sprawia, że wydaje się on niemalże oddzielnym miastem w centrum historycznym Brukseli. Postawienie kilku krzykliwych budynków niewiele zmienia – podsumował Laurent Vermeersch.

Unijna wieża Babel

Mieszanka przedstawicieli 28 nacji zaludniających europejską dzielnicę miała być jej najcenniejszym potencjałem. Zamiast tego stała się największym przekleństwem miasta. Tylko Komisja Europejska, jedna z trzech głównych instytucji UE, zatrudnia 33 tys. urzędników. Kolejne dziesiątki tysięcy z nich codziennie przekracza próg m.in. wspomnianego już budynku Rady Europejskiej oraz brukselskiej siedziby Parlamentu Europejskiego (druga mieści się w Strasburgu). W stolicy UE własny gmach ma także Rada UE, w której pierwsze skrzypce grają ministrowie krajów członkowskich (trzy miesiące w roku jej posiedzenia odbywają się w Luksemburgu). Oprócz tego przez europejską dzielnicę nieustannie przewija się rzesza lobbystów. Podczas gdy w ciągu dnia tętni więc ona życiem, po godzinach pracy, a także w weekendy i święta, betonowy dystrykt zamiera.
Belgijska stolica stała się siedzibą unijnych instytucji przez przypadek. Pierwsze rozmowy o wyborze lokalizacji zaczęły się w 1957 r., po podpisaniu traktatów rzymskich (wtedy brano pod uwagę tylko miasta znajdujące się w państwach-sygnatariuszach, czyli Niemcy, Włochy, Francję i kraje Beneluksu). Ponieważ przywódcy długo nie mogli dojść do porozumienia, pojawił się pomysł, aby tymczasowo wprowadzić siedzibę rotacyjną. Co kilka lat stolica goszcząca nowe instytucje wspólnotowe miała się zmieniać według porządku alfabetycznego państw. Pierwsza w kolejce była więc Belgia. Czas leciał, a eurokraci nadal nie mogli się zdecydować, które miasto powinno przejąć pałeczkę po Brukseli, więc po prostu zostali w niej do dzisiaj.
Unijne instytucje początkowo mieściły się w wynajmowanych budynkach. Na swoje zaczęły przechodzić w latach 60., kiedy w stolicy Belgii rozpoczął się budowlany boom. Urzędnicze gmachy stopniowo wypierały z dzielnicy europejskiej – wówczas nazywanej kwartałem Leopolda – historyczne budynki mieszkalne. Nad całym tym procesem nie czuwał żaden urbanista. Za nową zabudową nie stała też architektoniczna wizja, a miejscowi włodarze nie poświęcali jej szczególnej uwagi. Jak pisał Tony Judt, europejski kwartał to efekt połączenia niepohamowanego rozwoju sektora prywatnego z „przestępczymi władzami centralnymi”.

Bruksela tańsza dla europejskich podatników

Nikt dziś na poważnie nie myśli o przeniesieniu nieoficjalnej stolicy UE do innego miasta. Skoro sześć krajów, które stworzyły Europejską Wspólnotę Gospodarczą, nie było w stanie dojść do porozumienia w tej sprawie, podjęcie takiej decyzji w gronie 28 państw graniczy z cudem. Zwłaszcza że musiałaby ona zapaść jednomyślnie.
Zamiast o przeprowadzce częściej mówi się o skoncentrowaniu wszystkich instytucji w Brukseli. Ostatnio podniosła tę kwestię nowa szefowa niemieckiej CDU Annegret Kramp-Karrenbauer (określana akronimem AKK) w liście otwartym do Europejczyków, przedstawiającym jej wizję przyszłości Wspólnoty. Szykowana na następczynię kanclerz Angeli Merkel polityk zaproponowała rezygnację ze strasburskiej siedziby Parlamentu Europejskiego. – Powinniśmy podejmować decyzje, które należało podjąć dawno temu, i znosić anachronizmy – podkreśliła Kramp-Karrenbauer.
Od dawna podróże europosłów pomiędzy Brukselą a Strasburgiem znajdują się w czołówce listy unijnych absurdów. Ten jest wyjątkowo kosztowny. Do alzackiej stolicy 751 deputowanych wraz z personelem przemieszcza się na cztery dni w miesiącu. Tam odbywają się posiedzenia plenarne, a także mieści się cały sekretariat generalny PE. Sesje nadzwyczajne europarlamentu oraz posiedzenia Komisji mają z kolei miejsce w Brukseli. Europejski Trybunał Obrachunkowy policzył, że Wspólnota mogłaby rocznie zaoszczędzić na tych międzymiastowych wojażach 109 mln euro. Krytykowanie Unii za niegospodarność to zresztą od lat jeden z najwdzięczniejszych tematów kampanii do PE dla ugrupowań eurosceptycznych. Lider włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd Luigi Di Maio, przytaczając niedawno sumy, jakie pochłania krążenie między Brukselą a Strasburgiem, przekonywał nawet, że choćby z tego powodu Wspólnota nie ma moralnego prawa do krytykowania Włochów za ich problemy z finansową stabilnością. I tak jak AKK wezwał unijnych decydentów do przeniesienia siedziby PE do Brukseli.
Taka zmiana jest dziś jednak trudna do wyobrażenia, bo Francja broni Strasburga jak niepodległości i w praktyce trzyma wszystkich w szachu. Ustanowienie jednej siedziby europarlamentu wymagałoby bowiem korekty traktatu, a do tego konieczna jest jednomyślność krajów członkowskich.

Praga zamiast Brukseli

O ile żaden eurokrata nie bierze na poważnie możliwości wyprowadzki z Brukseli, o tyle naukowcy rozważają takie scenariusze. Dwóch ekonomistów – Philippe Van Parijs i Jonathan van Parys – sprawdziło, które europejskie miasto byłoby idealną stolicą unijną. Głównym kryterium ich badania była geografia. Zakładano, że centrum UE musi znajdować się w miejscu, do którego wszyscy we Wspólnocie mają najbliżej. Do tego ekonomiści wyznaczyli cztery „centra grawitacyjne” Wspólnoty: dyplomatyczne, demograficzne, metropolitalne i obywatelskie. Centrum dyplomatyczne to miasto, do którego najbliższej mają urzędnicy ze wszystkich europejskich stolic. Rywalizację na tym polu wygrała Praga, za nią uplasowały się Wiedeń i Bratysława. Pod względem kilometrów, jakie mają do pokonania przedstawiciele państw członkowskich, nawet Warszawa wyprzedziła Brukselę (polska stolica była ósma w zestawieniu, a belgijska – dziewiąta).
Centrum dyplomatyczne nie bierze jednak pod uwagę liczby obywateli poszczególnych krajów. A przecież im bardziej zaludnione państwo, tym więcej swoich przedstawicieli posyła do stolicy UE. Dlatego pod względem potencjału demograficznego – jak wykazało badanie ekonomistów – na siedzibę Wspólnoty najbardziej nadawał się Frankfurt, a jeśli nie on, to Strasburg lub Luksemburg. Niemiecka metropolia nad Menem wypada jednak z rankingu, gdy uwzględnimy aspekty metropolitalne (większość osób podróżujących do unijnej stolicy pochodzi z dużych miast). Z punktu widzenia odległości pomiędzy największymi miastami badaczom wyszło, że stolicą zjednoczonej Europy powinien być Luksemburg.
Bruksela wygrała tylko w jednej kategorii, i to na dodatek – jak zauważyli naukowcy – najbardziej podatnej na zmiany. Centrum obywatelskie to miasto, do którego mają najłatwiejszy dostęp osoby pracujące w instytucjach publicznych i organizacjach pozarządowych o wymiarze międzynarodowym. Nic dziwnego, że pod tym względem największy potencjał ma stolica Belgii, skoro od ponad 60 lat ma w niej siedzibę większość unijnych instytucji, które przyciągają nie tylko urzędników i lobbystów, lecz także zwykłych obywateli.