Po ostatnim posiedzeniu Fed poinformowano, że w tym roku – mimo wcześniejszych zapowiedzi – nie będzie żadnych podwyżek stóp procentowych. To oznacza problem w przypadku nadejścia kolejnej recesji.
System Rezerwy Federalnej nie będzie mógł jej przeciwdziałać, znacząco obniżając stopy. Nie będzie mógł tego zrobić, bo wcześniej nie zdąży ich podnieść. A nie może ich teraz podnosić, bo się boi, że przez samo to działanie pchnie gospodarkę właśnie w stronę recesji. Tym samym polityka pieniężna największej potęgi gospodarczej świata znalazła się w pułapce.
Wyjściem z tej pułapki byłoby pojawienie się wyższej inflacji. Wtedy podnoszenie stóp procentowych w ślad za rosnącymi cenami nie powinno gospodarce szkodzić. Ale wyraźnej inflacji w gospodarce amerykańskiej już od lat nie widać. Stopa na poziomie powyżej 3 proc. była tam ostatni raz w 2007 r. Brak inflacji, który wygląda bardzo korzystnie z punktu widzenia zwykłych ludzi, jest dość sporym problemem dla banku centralnego.
Problem jest na tyle poważny, że Fed w tym roku oficjalnie organizuje wiele debat o tym, co można zmienić w prowadzeniu polityki monetarnej, aby inflacja wróciła z zaświatów. Wnioski z nich pozwolą podjąć pod koniec roku ewentualne decyzje o zmianach, które mogą być dla zwykłych ludzi zaskakujące, bo wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że bank centralny walczy z inflacją, aby ją obniżać. Tym razem jednak będzie chodzić o coś odwrotnego – o pobudzanie inflacji, żeby utrzymując się w rozsądnych okolicach, pozwalała podnosić stopy procentowe i tym samym zachować główny oręż państwa w walce z przyszłymi recesjami.
Pierwsze pomysły już są. Na przykład były szef Fed, Ben Bernanke proponuje, aby odejść od dzisiejszego celu inflacyjnego, który w USA wynosi 2 proc. i skupić się na tak zwanym price-level targeting. W tym podejściu ważne jest nie to, o ile rosną ceny, tylko to, do jakiego poziomu już urosły. Dziś bank centralny próbuje trafić z inflacją w poziom 2 proc. rocznie, a kiedy mu nie wyjdzie, wtedy w kolejnym roku znów próbuje i tak bez przerwy. W przypadku wzięcia na celownik poziomu cen sytuacja się zmienia, bo jeśli w pierwszym roku zamiast 2 proc. inflacja wyniosła tylko 1 proc., to w kolejnym powinna sięgnąć już 3 proc., aby ceny osiągnęły poziom pożądany, czyli taki, na którym by były, gdyby rosły co roku o 2 proc. Dzięki takiemu podejściu bank centralny po kilku latach znikomej inflacji mógłby pozwalać jej rosnąć dość wysoko. Zdaniem Bernanke i innych zwolenników tego pomysłu takie popuszczenie cugli mogłoby nakręcić wśród ludzi większe oczekiwania inflacyjne, a dzięki tym oczekiwaniom łatwiej byłoby utrzymywać średni wzrost cen w okolicach 2 proc. rocznie i jednocześnie podnosić stopy procentowe. Cel zostałby więc wtedy osiągnięty.
Inną odmianą tego samego pomysłu jest celowanie przez bank centralny ze swoją polityką nie w roczną stopę inflacji, ale w średnią inflację na przestrzeni iluś tam (do ustalenia) lat. Jest też kilka innych pomysłów i wszystkie one zakładają, że inflację da się trwale podnieść dzięki oddziaływaniu na oczekiwania inflacyjne ludzi i firm.
Nie wszyscy jednak zgadzają się z tym, że oczekiwania mogą w ten sposób zadziałać. Opublikowana w połowie 2018 r. praca czterech ekonomistów z amerykańskich uniwersytetów w Berkeley, Austin i z Auckland w Nowej Zelandii prezentuje dowody na to, że bank centralny przez swoją politykę, decyzję i komunikaty nie jest w stanie ich skutecznie zmieniać, w sytuacji kiedy inflacja jest bardzo niska. Ludzie się nią wtedy po prostu nie przejmują. Firmy z kolei nie są w stanie podnosić cen swoich produktów tylko dlatego, że bank centralny będzie je straszył rychłym wzrostem inflacji. Dzięki globalizacji, rozwojowi nowych technologii i handlu w internecie poziom konkurencji na większości rynków jest tak duży, że firmy nie są w stanie podnosić cen z obawy przed utratą klientów. A to, co robią i mówią banki centralne, jest dla nich trzeciorzędne.
Skoro więc nie da się manipulować oczekiwaniami, to może trzeba będzie pobudzać inflację bardziej mechanicznie, powracając do znanych z ostatnich lat programów „luzowania ilościowego”, czyli dosypywania gotówki do systemu. Chociaż to przecież nigdzie nie zaowocowało wyraźnym wzrostem inflacji.
Są w końcu modni ostatnio ekonomiści, zwolennicy tak zwanej Modern Monetary Theory (MMT), którzy mówią, że rząd nie powinien przejmować się dziurą budżetową i finansować wszystko co trzeba bez względu na poziom deficytu, a ten będzie można zasypać, drukując pieniądze w banku centralnym. Bo państwo, które ma własną walutę, nie może zbankrutować, bo zawsze będzie mogło jej dodrukować tyle, ile trzeba. Jedynym zagrożeniem jest wtedy nie bankructwo, lecz inflacja.
Wszyscy mainstreamowi ekonomiści na te propozycje pukają się w czoło, ale przecież oni też zgadzają się z bankami centralnymi, że brak inflacji jest dziś głównym problemem. A skoro tak, to może kiedyś spróbują pomysłów „szaleńców” z MMT. Na razie problem ze zbyt niską inflacją pozostaje bez rozwiązania.