Pamiętam dobrze sytuację, gdy publicznie pozwoliłam sobie na wyrażenie lekceważenia wobec krytykowanego przeze mnie polityka. Było to w pewnym telewizyjnym programie publicystycznym, zanim jeszcze Prawo i Sprawiedliwość doszło po raz drugi do władzy. W dyskusji na temat Jarosława Kaczyńskiego rzuciłam, że powinniśmy może złożyć się na wyjazd zagraniczny dla niego, ponieważ mało w życiu podróżował i nie ma pojęcia o krajach poza Polską.

Magazyn DGP 25.01.19 / Dziennik Gazeta Prawna

Pamiętam dobrze, że powiedzenie tego sprawiło mi satysfakcję. I zaraz potem – reakcję rozmówczyń z prawicy. Jedna z nich, dotknięta do żywego, powiedziała: „Jak pani może tak mówić, przecież zawsze nawołuje pani do wzajemnego szacunku, a tu nagle takie słowa”. Poczułam wstyd. Obiecałam sobie, że już nigdy nie wypowiem się w ten sposób o nikim z prawicy. Osobie, która mnie wtedy skrytykowała, jestem po latach bardzo wdzięczna.

Pogarda zamiast powściągliwości

Minęło sporo czasu, a lekceważenie w naszej sferze publicznej zmieniło się w pogardę. Po tragicznej śmierci Pawła Adamowicza szybko zaczęło się wytykanie palcami „tych drugich”. Ktoś znajomy na Facebooku napisał, że jest gotów wyciągnąć rękę do prawicy pod warunkiem, że najpierw prezes PiS przeprosi za wypowiedź o „zdradzieckich mordach”. Trwa prawdziwy festiwal bicia się w cudze piersi i spór, która strona jest bardziej nieskazitelna. „Zawsze gdy życie polityczne jest nacechowane agresją, to jest to agresja obustronna” – mówił Karol Modzelewski w audycji Grzegorza Sroczyńskiego w ubiegłą niedzielę. A jego żona, dziennikarka Małgorzata Goetz, dodawała, mając na myśli media liberalne, że słychać w nich ten sam język pogardy, co ze strony prawicowej, tylko pogardy skierowanej w przeciwną stronę. Tego rodzaju głosy są jednak odosobnione.

Po wydarzeniach 13 stycznia w Gdańsku przez chwilę nawoływano do zastanowienia nad tym, co się stało, a nawet do pojednania. Rzecznik prezydenta Andrzeja Dudy wyrażał nadzieję na to, że śmierć prezydenta Adamowicza odegra rolę cezury, która wskaże politykom, osobom publicznym i dziennikarzom nieprzekraczalne granice. Publicyści, jak Tomasz Stawiszyński i Jacek Żakowski, sugerowali, aby zachować w tych trudnych dniach powściągliwość.

Wypowiedzi takie wynikały ze szlachetnych pobudek. W sferze polityki warto mieć wspólną podstawę, zamiast zwalczających się, a jednocześnie uzależnionych od siebie bloków. Prawda jest jednak taka, że pojednanie między Polakami pod wpływem śmierci prezydenta Adamowicza nie tylko jest niemożliwe, ale być może nawet nie jest pożądane. Zaś wezwania do niego mogą co najwyżej przynieść jeszcze większą frustrację. Dlaczego tak jest?

Zmiana na gorsze

Na pierwszy plan wysuwają się powody polityczne. W tym roku debata w naszym kraju prawdopodobnie będzie ulegać coraz większej polaryzacji i radykalizacji. A to ze względu na prozę dynamiki politycznej. Czekają nas wybory do Parlamentu Europejskiego oraz Sejmu i Senatu. Politycy opozycji mogą potraktować tragedię z Gdańska jako swoisty prezent. Uznać, że jest im na rękę, aby z morderstwa Pawła Adamowicza uczynić „Smoleńsk opozycji”. Jeśli tak się stanie, będzie się to odbywać kosztem debaty programowej. Na drugi plan zejdzie tak potrzebna w jubileuszowym, 30. roku istnienia III RP dyskusja o Polsce dla kolejnych pokoleń. Nie trzeba będzie także straszyć polexitem, skoro niebezpieczeństwo jest bliżej, tuż obok nas. A zatem nie będzie już tak istotna dyskusja o Unii Europejskiej i miejscu Polski w jej strukturach.

Z kolei politycy obozu rządzącego, tacy jak prezydent Andrzej Duda czy premier Mateusz Morawiecki, będą pewnie starali się przedstawić wobec skutków tragedii jako rozsądni, powściągliwi i nawołujący do narodowego porozumienia. Jednak ich wysiłki spełzną na niczym, ba, mogą być uznane za cyniczne, jeśli politycy Prawa i Sprawiedliwości na czele z Jarosławem Kaczyńskim w dalszym ciągu będą dawać do zrozumienia, że istnieją żałoby ważniejsze niż aktualna. Mowa o nieobecności prezesa PiS podczas sejmowej minuty ciszy. Takie posunięcia będą dolewać oliwy do ognia.

Nie tylko polityka

Nie mniej ważne powody, dla których pojednanie nie jest możliwe, pochodzą jednak spoza polityki. I są znacznie głębsze.

Po pierwsze, panuje w naszej dyskusji poważny zamęt pojęciowy. Mówi się o przebaczeniu, ale czym miałoby być owo przebaczenie? Zwykle gdy myślimy o tym zjawisku, mamy na myśli sytuację, gdy spotykają się dwie osoby. Jedna jest krzywdzicielem, druga pokrzywdzonym. Krzywdziciel przeprasza za zły czyn, którego się dopuścił, a pokrzywdzony udziela wybaczenia.

Co miałoby to jednak znaczyć w sensie zbiorowym? Zamiast odpowiedzi mamy tu tylko coraz więcej pytań. Kto miałby przepraszać? I kto miałby właściwie komu przebaczyć? Rodzina Pawła Adamowicza Stefanowi W.? A może gdańszczanie zbójcy? „Anty-PiS” PiS-owi? Liberałowie konserwatystom? A czemu nie odwrotnie?

I co dokładnie jest tym czynem, który miałby zostać przebaczony – zabójstwo Pawła Adamowicza? Ciągnąca się od trzech lat propaganda TVP Info, słynne paski na dole ekranu, które raziły nieraz nawet zwolenników obozu Zjednoczonej Prawicy, materiały przygotowywane przez Wiadomości TVP? Czy też słowa opozycji pod adresem PiS, przyrównujące tę partię do szarańczy? A może okrzyki radości, które wyrażano na internetowych forach związanych z Marszem Niepodległości tuż po tragicznym zajściu 13 stycznia? Od razu widać, ile tu trudności. Przedmiotem kontrowersji jest bowiem nawet, czy wymienione w tym akapicie przykłady zachowań można ze sobą zrównywać.

Gdyby tego było mało, można dodać jeszcze jedno pytanie. Czy w ogóle możliwe jest przebaczenie, jeśli część uczestników debaty publicznej wskazuje, że zło cały czas ma miejsce? Nawet jeżeli wiele osób myśli dziś o powściągliwości, czy też o jakimś rodzaju zbiorowego opamiętania, to pogarda, niechęć, a nawet nienawiść, są przecież niezmiennie narzędziami polityki. Nie zanosi się na to, aby telewizja publiczna miała w tej chwili zmienić swoje postępowanie. Wręcz przeciwnie, dowiedzieliśmy się właśnie, że autor osławionego materiału, nadanego w Wiadomościach TVP zaraz po śmierci Adamowicza, gdzie jako autorzy agresywnych sformułowań zostali wymienieni wyłącznie politycy opozycji, został nagrodzony przez przełożonych. Nawet jednak gdyby tego rodzaju komentarzy zaprzestano w mediach tradycyjnych, nie ma co liczyć na to, że w roku wyborczym spadnie liczba podobnych wypowiedzi w mediach społecznościowych. Dobrym przykładem jest tu wpis publicysty tygodnika „Sieci” i pracownika TVP Stanisława Janeckiego, który skomentował zbiórkę pieniędzy do ostatniej puszki Pawła Adamowicza słowami: „W trumnie jest już 11 mln zł”. Można zadawać pytanie – jeśli Stanisław Janecki reprezentuje w naszym kraju prawicę, to jaki jest to rodzaj prawicy.

Komisja pojednania

Po drugie, kłopoty z pojednaniem narodowym wynikają z tego, że wyzwala ono oczekiwanie przemiany całej wspólnoty.

„Żaden rząd nie może przebaczyć”. Pauza. „Żadna komisja nie może przebaczyć”. Pauza. „Tylko ja mogę przebaczyć”. Pauza. „A ja nie jestem gotowa, aby przebaczyć”. To słowa pewnej czarnoskórej kobiety, która występowała przed Komisją Prawdy i Pojednania w RPA. Jej mąż został brutalnie pobity i zamordowany przez białych. Przed komisją zadano jej pytanie, czy potrafi im przebaczyć.

Przykłady wewnątrznarodowych procesów pojednania, takich jak w RPA i Irlandii Północnej, tylko z dystansu wyglądają na relatywnie proste, monumentalne osiągnięcia, których dokonano w następstwie czyjegoś świetnego pomysłu i zbiorowego entuzjazmu. Widziane z bliska wszystkie zdradzają mozolną walkę z dobrze utrwalonymi nawykami, głęboko wpisanymi w psychikę traumami z jednej strony, a niechęcią do uznania własnej winy i pogardą dla innego człowieka z drugiej.

Trudności z pojednaniem rozpoczynają się zresztą już w momencie, gdy zrozumiemy, że najważniejszym elementem tego zjawiska jest to, co filozofowie nazywają perfomatywnością. Performatywność oznacza, że ma się dokonać przemiana danej zbiorowości, przeniesienie jej z jednego stanu w drugi. Stan, w którym się znajdujemy, czyli naszą obecną polaryzację i radykalizację debaty publicznej, panującą w niej niechęć, jeśli nie nienawiść, znamy już dobrze. Z jednej strony wiele osób na ten stan utyskuje. Z drugiej – większość z nas zdążyła wykształcić już strategie, jak sobie z nim radzić. Są to najczęściej silnie zakorzenione nawyki, które jednocześnie pozwalają przetrwać i uniemożliwiają uczenie się oraz zmianę. A co ze stanem, do którego mielibyśmy się jako zbiorowość przenieść? Nie jest przecież jasne, jak dokładnie go sobie wyobrażamy. Jeśli pojednanie można przyrównać do mostu, po którym ludzie przechodzą z jednej strony na drugą, to trzeba powiedzieć, że to, co znajdziemy po drugiej stronie mostu, jest dziś kompletną niewiadomą. Tak potrzebną dyskusję na ten temat może uniemożliwić wzajemna niechęć i brak zaufania.

Wystarczy normalność

Może więc pojednanie i przebaczenie w ogóle nie są pożądane. Żyjemy w społeczeństwie wewnętrznie zróżnicowanym, co znaczy, że musimy na co dzień godzić się nierozwiązywalnymi konfliktami wartości i celów. W jaki zatem sposób moglibyśmy zmuszać każdego do pojednania z każdym? Czy nie byłoby to głęboko nieliberalne?

Może zatem nie należy mówić o przebaczeniu i pojednaniu, ponieważ są to zbyt wielkie słowa. Może należy raczej mówić o normalności. Wtedy zamiast prawić w szumnych słowach o przebaczeniu, wystarczyłoby się skoncentrować na życiu codziennym.

Właśnie o normalności pisano przecież wielokrotnie w kontekście trudnych pojednań, takich jak to między Żydami a Palestyńczykami w Izraelu. Gdy Żyd kupuje rano bułki u Palestyńczyka, to jest już normalność – i powód do satysfakcji.

Ale na czym miałaby taka normalność w warunkach polskich polegać? Nie wiadomo. Nawet jeśli bowiem każdy niezależny publicysta powstrzymałby się od wypowiadania pogardliwych słów na temat interlokutorów, i nawet jeśli każdy użytkownik mediów społecznościowych pomyślałby dwa razy, zanim napisze coś przykrego na „ścianie” znajomego, nie zmienia to faktu, że pełne niechęci komunikaty są i pozostaną prawdopodobnie skutecznym narzędziem politycznym. A to kształtuje naszą debatę publiczną na co dzień.

Gdy prześledzimy uważnie przykłady z innych krajów, okaże się, że zbiorowa przemiana tych społeczeństw raczej nigdy nie następowała w konsekwencji pojedynczych dramatycznych wydarzeń. Wręcz przeciwnie, zarówno długotrwałe cierpienie i niewola, jak i pojedyncze tragedie zmieniały tylko zbiorowości na gorsze.

Aby doszło do pojednania, konieczne jest mądre przewodzenie osoby lub grupy osób, mających odwagę wziąć odpowiedzialność za pomyślność całego procesu. Chciałoby się powiedzieć, że każdy z nas sam może sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jest gotów taką odpowiedzialność na siebie wziąć. Kłopot jednak w tym, że w polskich warunkach takie wezwanie brzmi dramatycznie słabo. Czyżbyśmy jako członkowie społeczeństwa nawykowo myśleli, że nie mamy wpływu na rzeczywistość?

Autorka jest historyczką idei, członkinią redakcji „Kultury Liberalnej”, adiunktem w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikowała m.in. książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”, wyróżnioną Nagrodą im. Józefa Tischnera. Wkrótce ukaże się jej książka „Wynalazek nowoczesnego serca. Źródła współczesnego myślenia o emocjach w filozofii klasycznej”