Problemy polityczne wokół brexitu sprawiły, że ożyła nadzieja na pozostanie Brytyjczyków w Unii Europejskiej. Nic z tego. Trzeba pogodzić się z tym, że za chwilę nie będzie ich wśród nas
Przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk od czasu do czasu lubi publicznie dzielić się swoją wiarą w to, że Wielka Brytania jednak pozostanie we Wspólnocie. Zazwyczaj sięga wtedy po fragmenty znanych piosenek, w tym „Imagine” Johna Lennona. Oczywiście, takie sygnały ze strony kontynentu są potrzebne; Brytyjczycy powinni wiedzieć, że są w Unii mile widziani. Nie zmienia to jednak faktu, że trap już został podniesiony, a okręt z Union Jackiem na maszcie odpływa z portu Bruksela. Nie da się go zawrócić.
Sposobem na to mogłoby być drugie referendum, ale nie będzie. Przede wszystkim dlatego, że nad Tamizą nie ma wcale aż tylu zwolenników tego pomysłu (przynajmniej na razie). Przeciwna jest na przykład premier Theresa May, a jest to polityk, która w 2016 r. głosowała za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Przy okazji mówi to nam coś o brytyjskich zwolennikach członkostwa: są znacznie bardziej eurosceptyczni niż fani Wspólnoty na kontynencie.
Co więcej, wielkimi orędownikami referendum nie są również laburzyści. Na ile prawdopodobne jest to, że w najbliższych tygodniach zmienią zdanie? Może po prostu warto przypomnieć, że w 2016 r. lider Partii Pracy Jeremy Corbyn głosował za wyjściem Zjednoczonego Królestwa ze Wspólnoty. Jeśli zgodzi się teraz na drugie referendum, to wyłącznie dlatego, że będzie to podporządkowane realizacji innego celu. A dla Corbyna jest on jeden: zastąpić May w fotelu premiera. Brexit to jego jedyna szansa, bo nie jest na Wyspach zbyt lubiany.
Nawet gdyby doszło do plebiscytu, to wcale nie jest powiedziane, że będzie on zawierał pytanie o dalsze członkostwo Wielkiej Brytanii w Unii. Referendum może się bowiem ograniczyć wyłącznie do konsultacji w sprawie charakteru przyszłych relacji z UE, której Brytyjczycy nie będą już częścią. W związku z tym sam pomysł organizacji plebiscytu nie oznacza, że politycy w Londynie przestraszyli się efektów brexitu i postanowili zatrzymać uruchomiony dwa lata temu proces.
Nie miało na to wielkiego wpływu nawet orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości UE, zgodnie z którym Brytyjczycy mogliby jednostronnie wycofać powiadomienie o chęci rezygnacji z członkostwa – jak się oficjalnie nazywa dokument uruchamiający proces opuszczania Wspólnoty zgodnie z art. 50 Traktatu o Unii Europejskiej – bez konsultacji i prośby o zgodę innych krajów. May (za zgodą parlamentu) mogłaby teraz po prostu powiedzieć: „Sorry za tę dwuletnią awanturę” i po prostu wstrzymać brexit.
Tak się jednak nie stanie. Nie tylko dlatego, że premier podkreśla ciągle priorytet jej rządu, jakim jest „delivery of brexit”, czyli dotrzymanie obietnicy i wyprowadzenie Wielkiej Brytanii z Unii. Przede wszystkim dlatego, że Brytyjczycy wcale aż tak bardzo nie kochają UE. Wspomniane już orzeczenie TSUE daje przecież wskazówkę, jak zakończyć całą tę awanturę w najlepszy z możliwych sposobów, bez konsekwencji, zupełnie jakby ktoś cofnął czas. A mimo to trudno było znaleźć w mediach gorące apele za tym, żeby politycy się opamiętali i sięgnęli po tę możliwość, nawet w pozytywnie nastawionym wobec Unii dzienniku „The Guardian”. Nie dało się takich apeli usłyszeć także na scenie politycznej; spośród ponad 300 posłów Partii Konserwatywnej w Izbie Gmin zdecydowanych orędowników członkostwa jest mniej niż 20.
Członkostwo w UE jest kwestią, która nad Tamizą od lat mocno dzieliła dwa główne ugrupowania. W latach 70. to konserwatyści byli bardziej proeuropejscy od laburzystów, a Margaret Thatcher (wówczas w opozycji) broniła brytyjskiego miejsca we Wspólnocie w kampanii przed referendum w 1975 r. Przed tym samym plebiscytem kilku ministrów rządzącej wówczas Partii Pracy namawiało rodaków do głosowania przeciw Unii. Politycy szkoccy, wówczas zawzięcie anty unijni, teraz są największymi orędownikami Wspólnoty na Wyspach.
Dwa lata temu na łamach Magazynu DGP opublikowaliśmy fragmenty wykładu Vernona Bogdanora, wybitnego brytyjskiego historyka i konstytucjonalisty. Profesor dowodził w nim, że Brytyjczykom nigdy nie było po drodze z kontynentem ze względu na diametralne różnice między obiema stronami kanału La Manche. Wielka Brytania nie ma na przykład konstytucji, która jest standardem wśród państw kontynentu. Brytyjski ustrój polityczny ma kilkaset lat, podczas gdy w reszcie Europy powstały one de facto po II wojnie światowej. Parlament nad Tamizą odgrywa znacznie poważniejszą rolę niż nad Szprewą czy nad Wisłą.
Co więcej, pisał Bogdanor, Brytyjczycy zawsze spoglądali poza Europę, ku koloniom, gdzie mieszkały rodziny ich rodaków. Druga strona kanału La Manche kojarzyła się w Królestwie wyłącznie jako miejsce, w którym znajdują się groby brytyjskich żołnierzy – wysłanych tam zresztą na wojny rozpoczęte w dalekich krainach, które nie interesowały Imperium (jak Bośnia). Kiedy Charles de Gaulle zawetował pierwszy wniosek akcesyjny Wielkiej Brytanii do Unii w 1963 r., argumentował, że zdecydował się na to m.in. przez wzgląd na odmienną i wyspiarską naturę tego kraju, nieprzystającą do charakteru pozostałych członków Wspólnoty.
Warto też pamiętać, że Brytyjczycy mieli do Unii zawsze „techniczny” stosunek. Kiedy postanowili po raz drugi zgłosić akces do UE, nie zrobili tego z miłości do tego projektu, ale z chęci poddania własnej gospodarki presji konkurencyjnej ze strony europejskich przedsiębiorstw. Na przełomie lat 60. i 70. Brytyjczycy zastanawiali się bowiem nad tym, jak to jest możliwe, że inne państwa (jak np. Francja i Niemcy) wyprzedzają ich pod względem tempa wzrostu gospodarczego.
Co więcej, powinniśmy pozwolić Brytyjczykom odejść. Z punktu widzenia Brukseli – a więc i nas – nie jest bowiem dobrze, żeby do Unii należał kraj z tak dużym odsetkiem eurosceptyków. Jest to zaproszenie do nieustających kłopotów: taki elektorat może być w każdych wyborach rozgrywany przez polityków, którzy będą chcieli zarobić kilka punktów na odgrzewaniu antyunijnego sentymentu. Co jest groźne, bo jednak w Unii decyzje podejmuje się kolegialnie. Gdyby na użytek wewnętrzny politycy brytyjscy zaczęli wetować różne projekty unijne (np. budżet – dla zasady), doprowadziłoby to do paraliżu tej instytucji. Każdy bardziej ambitny projekt wymagałby pielgrzymek do Londynu, negocjowania specjalnych wyjątków itd. Pochłaniałoby to mnóstwo czasu i energii politycznej, które można byłoby spożytkować inaczej.
Doskonałym przykładem jest renegocjowanie brytyjskich warunków członkostwa, które obiecał swoim wyborcom poprzedni premier David Cameron. Cały proces trwał prawie dwa lata, był wałkowany na każdym szczycie Rady Europejskiej i pochłonął mnóstwo energii. Rzecz jasna nic z tego nie wyszło, bo nikt na kontynencie nie chciał dać w prezencie Londynowi jeszcze lepszych warunków członkostwa.
Oczywiście to wszystko z tym zastrzeżeniem, że znacznie lepiej byłoby, gdyby Brytyjczycy po prostu w Unii zostali – zarówno dla jednej, jak i drugiej strony. Co grozi osłabionemu brexitem Królestwu, pokazała sprawa Siergieja Skripala. Owszem, Rosjanie mogli się zasadzić na swojego byłego agenta w dowolnym momencie, nieprzypadkowo jednak wybrali czas po referendum. Kreml rozumie bowiem doskonale, że nawet jeśli Wielka Brytania utrzyma współpracę wojskową z resztą kontynentu, to brexit siłą rzeczy osłabi więzi między dwoma brzegami kanału. Więzi, czyli też możliwość szybkiej budowy jednomyślnej koalicji, która wzmacnia stanowisko poszczególnych państw członkowskich.
Magazyn DGP z 28 grudnia 2018 r. / Dziennik Gazeta Prawna
W interesie Unii leży – czy to się komuś podoba czy nie – żeby Wielka Brytania pozostała silna. W tak niestabilnym sąsiedztwie, w jakim znajduje się Wspólnota – na wschodzie nieobliczalna Rosja, na południu niestabilne kraje, autorytarna Turcja na południowo-wschodniej flance, a kawałek dalej płonąca Syria – ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje Europa, to rozchwiane Królestwo z ciągłym stanem wyjątkowym w polityce wywołanym np. pobrexitową czkawką gospodarczą.
Być może prawdą jest, że Brytyjczycy przeżywają jakiś postimperialny kryzys i trudno jest im pogodzić się ze statusem państwa o średniej wielkości, znaczeniu i prestiżu (wskazywałoby na to hasło „Global Britain” wymyślone na określenie życia Królestwa po brexicie). Być może właśnie dlatego wśród Brytyjczyków tak dobrze rezonowały hasła w stylu „take back control”. Pomimo tego powinni odzyskać kontrolę – bo nie było nam najwyraźniej aż tak bardzo po drodze.