Zmęczony pan?
Przez ostatnią dekadę grałem w ataku, a ta porażka warszawska pokazała mi, że przyszła chwila, bym się zatrzymał, stanął z boku, przeszedł z ataku do pomocy.
No tak, zapomniałem, że rozmawiam z piłkarzem. Pan grał…
…jako rozgrywający, ale bardzo ofensywnie. Choć zaczynałem jako napastnik. W polityce też cały czas byłem napastnikiem.
I dlatego chce pan zejść na ławkę rezerwowych w Brukseli?
Tam będzie teraz szła bardzo ostra walka o to, na czym mi najbardziej zależy, o wartości chrześcijańskie, więc nie szukam rezerw. Chcę się trochę cofnąć, dać pole innym, stanę z tyłu i będę organizował grę.
A odchodząc od metafor piłkarskich?
Chciałbym zainwestować w siebie, na tyle poprawić angielski i niemiecki, których się uczyłem, by mówić w obu bardzo dobrze. I chciałbym pójść na dodatkowe studia podyplomowe.
Zagraniczne?
A wyobraża pan sobie, że mógłbym skończyć prawo w Polsce?
A to ma być prawo?
Nie zdecydowałem, ale chciałbym skończyć dobre, zagraniczne studia, na które mnie dziś nie stać. Chciałbym się czegoś więcej nauczyć, nie tylko studia i języki, po to, by być kompletnym politykiem.
Panu w głowie tylko polityka?
Nie, właśnie uświadomiłem sobie, że przez ostatnie osiem lat, odkąd jestem w polityce, zostawiłem, poświęciłem wszystko: życie osobiste, rodzinę, żeby walczyć o sprawy, o państwo, o Polskę – same wielkie słowa. Dzień w dzień, świątek piątek, weekend czy wakacje miałem pracę.
Żona się nie chce z panem rozwieść?
Sam się dziwię, patrząc na swoje postępowanie.
Czego się pan nauczył?
Wiem na pewno, jakie błędy popełniłem w kampanii, choć to nie miało wpływu na wynik.
Nie chcę roztrząsać polityki. Czego to nauczyło pana jako człowieka?
Że być może trzeba było poczekać.
Dorosnąć?
Powinienem wystartować w innym momencie, teraz nie dało się wygrać. Jestem młody, zbyt młody dla wielu. I choć przekonywałem, że mam większe doświadczenie niż mój starszy o 13 lat rywal (Rafał Trzaskowski, prezydent Warszawy –red.), to jednak dla wielu wyborców to był problem.
I minister, i komisja, i jeszcze prezydentem chce zostać, a ma raptem 33 lata!
Rozumiem, że to może wyglądać jak zachłanność na stanowiska, ale naprawdę są jeszcze w polityce ludzie, którzy traktują ją jako służbę państwu, drugiemu człowiekowi.
Dziewięciu na dziesięciu polityków…
…powie to samo?
Więcej, oni poszli do polityki, bo wierzyli w ideały i chcieli uzdrowić tę skorumpowaną bandę głupków.
Wchodząc do polityki, miałem głębsze motywacje. Wiem, że to zabrzmi patetycznie i może się pan śmiać, ale jestem przekonany, że polskie państwo nie wykorzystuje swoich możliwości, bo jakość elit jest dramatycznie słaba. Im więcej wiem o tym, jak działa państwo, tym bardziej jestem wściekły.
I pańskie środowisko to te lepsze elity?
W dużej mierze tak, choć proszę pamiętać, że polityka to sztuka uzyskiwania tego, co możliwe.
Tamci też chcieli dobrze, ale wyszło jak wyszło.
Nie sądzę. Nie ma przypadków w tym, że gdy prawica dochodzi do władzy, poprawiają się wyniki gospodarcze. To nie zbieg okoliczności, ale wynik naszego podejścia, czyli odbierania części państwa, na których osadziła się elita III RP.
Elita III RP? Senator Bierecki założył SKOK-i, które w przeciwieństwie do banków nie miały być nastawione na zysk. Dziś sam ma kilkanaście milionów, nie licząc majątków rodziny i stowarzyszeń, z których korzysta.
Mam nadzieję, że bogactwo to nie zarzut.
No, dla pańskiego środowiska Solidarnej Polski to wielka wartość. Obsadziliście PZU, Pekao SA, dyrektorem w Link4 jest żona ministra sprawiedliwości Patrycja Kotecka, doradcą prezesa Pekao brat ministra. I pan mówi, że wy jesteście ci lepsi, uczciwsi, nowa jakość, tak?
Tak, nasz obóz może nie jest idealny i dostrzegam jego wady, choć na pewno nie będę o nich mówił publicznie. Jednak widzę, że wciąż trwa walka między beneficjentami III RP i tymi, którzy chcą ten system naprawić. I ja chcę być w tym drugim obozie.
Z takimi naprawiaczami jak Ziobro, który znajduje posady dla brata i żony w kontrolowanych przez partię firmach?
Prowokuje mnie pan. Wiem, że na zewnątrz wygląda to źle…
Wie pan, że to wygląda źle?
Wiem, ktoś tak to może odbierać, ale znam też Patrycję Kotecką, wiem, że ma znakomite wyniki, lepsze niż ktokolwiek przed nią. I wiem też, jaka jest różnica między tym, co robi w ministerstwie Zbigniew Ziobro, a tym, co robili jego poprzednicy. Owszem, mamy wiele wad i popełniamy wiele błędów, ale koniec końców mamy znacznie więcej zalet niż wad i robimy dobre rzeczy. Zwłaszcza w zestawieniu z poprzednikami.
Ziobro, nawet w pakiecie z żoną i bratem, wypada lepiej niż ministrowie z PO?
Obserwuję go na co dzień i wiem, że ma ogromną determinację do walki z przestępczością, która spada, a poczucie bezpieczeństwa rośnie. To nie dzieje się samo, każdego dnia musimy się o to bić i każdego dnia dostajemy po głowie od mediów i grup interesu, którym się to nie podoba.
Przez lata nauczył się pan rozpychać w polityce łokciami. Nie poszło to panu nazbyt dobrze?
Chyba nie aż tak dobrze, skoro przegrałem.
Ale nauczył się pan faulować.
Nie zgadzam się. Trudno oceniać siebie, ale naprawdę mam w polityce zasady. Tak, wiem, inni też tak mówią, ale ja jednak biję się o ludzi, o których mało kto się bił, o tych poszkodowanych w reprywatyzacji, na których nikt nawet nie chciał spojrzeć.
OK, ale bądźmy przez chwilę szczerzy. Gra pan wedle reguł: wstawia swoich ludzi, załatwia im posady, buduje środowisko…
Ciągle uczę się polityki, która czasem wymaga twardości, zrozumienia reguł systemu. To trzeba opanować. I to, że mając trzydzieści kilka lat, umiem się poruszać w polityce, to chyba nie jest zarzut?
Skończy pan jak Michał Kamiński?
Może tak być, ale nie widzę wielu podobieństw.
Wie pan, jaki on był ideowy? I jak się świetnie zapowiadał, jak szybko poznał – jak to pan nazywa – reguły systemu.
Tego akurat nie pamiętam, ale jedno bardzo sobie biorę do serca. Często podchodzą do mnie obcy ludzie i mówią: „Żeby pan został sobą, żeby pan się nie pogubił”. I bardzo staram się nie zepsuć, choć polityka nie sprzyja tym staraniom. Naprawdę łatwo ulec pokusom.
Jakie to pokusy?
Jest ich mnóstwo, nie zna pan karier młodych polityków, którzy się bardzo pogubili? W polityce nie zarabia się bardzo dobrze, ale przecież można ją wykorzystać i pójść do spółki Skarbu Państwa. Myślę, że przy mojej pozycji politycznej byłoby to możliwe.
To zabawa na krótko. Po wyborach wywalają.
A potem znów się wraca. Poza tym niech pan zobaczy, jak to kusi. Wiceminister zarabia 8 tys. brutto, a są tacy, którzy zarabiają tyle dziennie. To niech pan to sobie teraz szybko przeliczy i zobaczy, czy nawet rok się nie opłaca. Mimo to ja się do spółek nie wybieram.
Pieniądze to raz, a władza?
Też może zaszumieć. Wie pan, o co się bije polityk? O sprawczość. Przez cały czas byłem w opozycji – mogłem gadać nawet najbardziej słusznie, chodzić do mediów, spotykać się. I co? Przez te lata zupełnie jałowo biłem się w Sejmie. A dziś? Niech pan spojrzy tu w lewo, na biurko, to stos dokumentów do podpisu. Mogę jako wiceminister odpowiadający za komorników wziąć pismo i jednym podpisem coś zrobić. Potem dostaję list od zapłakanego człowieka, który pisze: „Przez dwadzieścia lat nikt mi nie pomógł, tylko pan”. Po to jest władza, po to jest się w polityce.
Spełnienie?
W takich chwilach myślę, że warto było czekać te 12 lat, wysłuchiwać obelg i złośliwości. Jak wyszliśmy z PiS do Solidarnej Polski, to nienawidzili mnie po prawej i po lewej, a jak szedłem przez Sejm, to wszyscy się zgodnie śmiali. Były sondaże, w których mieliśmy zero, i konferencje prasowe, na które nikt nie przychodził, telefony, których nikt nie odbierał. Psychicznie było to bardzo trudno przetrwać. I z tych desek, na których leżeliśmy, wchodzę do gabinetu ministra.
I tryumfuję?
Nie, ale to nauka, że jak człowiek ma siłę, aby podnieść się po porażce, to będzie jeszcze wygrywał.
W pogoni za sprawczością zdecydował się pan kandydować na prezydenta Warszawy. Naprawdę wierzył pan, że może wygrać?
Jak Barcelona gra w pucharach z Legią, to 99 razy ją wyeliminuje, ale jest ten jeden, jedyny raz, kiedy zwycięży Legia.
Już może pan mówić „Odra Opole”.
Ale wtedy musiałbym powiedzieć, że 999 razy wygra Barcelona, a raz Odra… W każdym razie wierzyłem, że mam tę szansę jedną na sto i muszę zrobić wszystko, muszę walczyć.
Narobił się pan jak głupi i szok, że nie ma drugiej tury?
Już w październiku czułem, że może być źle, i najbliższym współpracownikom nawet to powiedziałem, ale przecież nie mogłem tego kolportować szeroko, bo motywacja musi być do końca.
W końcu jednak zobaczył pan wynik.
Może to zabrzmi śmiesznie, ale jestem wierzący i pomyślałem, że może Bóg ma wobec mnie jakiś inny plan.
Pisze dla pana plany polityczne?
Może miałem przegrać i coś mnie to miało nauczyć? W każdym razie staram się, by mnie to czegoś nauczyło.
Hm, prezydentura Warszawy musi być bardzo ważna w niebie, bo Hanna Gronkiewicz-Waltz też mówiła, że to Bóg chciał, by kandydowała na prezydenta.
Możemy sobie żartować, ale w polityce porażki są często ważniejsze niż zwycięstwa, i to ma sens, który na początku trudno odnaleźć.
A może kandydował pan, bo dopadła pana żądza władzy?
Wiem, że dziś mi pan nie uwierzy, ale długo przed wyborami moi współpracownicy namawiali mnie, bym kandydował, a ja mówiłem stanowczo „nie”.
Bo?
Kiedyś dużo grałem w pokera i tam rzeczywiście ogromne znaczenie ma kalkulacja ryzyka. I gdyby podejść do polityki czysto pokerowo, odłożyć emocje…
Potrafi pan to?
Uczę się tego ciągle. W każdym razie, gdybym do wyborów miał podejść pokerowo, to kalkulacja musiałaby być jedna – pas, nie startujemy.
Ale emocje zaćmiły rozum?
Wiem, że każdy polityk to mówi, ale ja naprawdę jestem w polityce po coś i zaangażowałem się bez reszty w pomoc poszkodowanym w reprywatyzacji. Byłem ogromnie sfrustrowany tym, jak miasto postępuje z tymi ludźmi. Nigdy bym nie uwierzył, że władze Warszawy zablokują wypłatę odszkodowania córce Jolanty Brzeskiej, i to z pieniędzy, które odzyskała komisja weryfikacyjna. Wtedy pomyślałem, że nigdy tego nie zakończę, jeśli nie zostanę prezydentem. Zacząłem, muszę to skończyć.
Zawiódł się pan na ludziach?
Na wielu.
I nie powie pan na kim, bo to swoi?
Słusznie się pan domyśla, że nie powiem. Ale to się zawsze wyrównuje, bo są ludzie, po których bym się tego nie spodziewał, bo za mną nie przepadali, a bardzo pomogli.
Tych chyba może pan wymienić.
Nie chcę.
Bo to będzie pocałunek śmierci?
Zapędził mnie pan, muszę się ugryźć w język… (śmiech)
To inaczej. Kto panu pomógł?
Czułem bardzo duże, osobiste wsparcie prezesa Kaczyńskiego.
A nie spodziewał się pan, bo w końcu jest pan zdrajcą z Solidarnej Polski?
Moja sytuacja była bardziej skomplikowana, nie miałem wyjścia. Ale nie liczyłem w kampanii na aż tak duże wsparcie, na pomoc prezesa.
Tuż po kampanii skrytykowali pana w mediach Adam Bielan, prof. Paruch…
To, co zrobili ci panowie, było ohydne.
Ohydne?
Ohydne i obrzydliwe. Pół roku swego życia poświęciłem na walkę wyborczą, na pomoc obozowi prawicy, dostałem lepszy wynik niż PiS w Warszawie, więc chyba nie zawiodłem. I co? Jeszcze nie zdążyłem się wyspać, a oni już atakują mnie personalnie w mediach. Ludzie z tego samego obozu! Nie widziałem podobnych postaw w PO.
Rozmawiał pan z nimi osobiście?
Nie.
A zamierza pan?
Jak będę musiał.
Ja to wszystko napiszę.
(śmiech)
Na nich się pan nie zawiódł, bo i tak pan na nich nie liczył.
To prawda, choć prof. Paruch był w sztabie centralnym.
To specjalista od marketingu politycznego, który przegrywał wybory, startując z pierwszego miejsca na liście.
Pomidor.
Szewc bez butów chodzi?
Pomidor.
Długo tak pan będzie odpowiadał?
Pan profesor to ceniony politolog.
Pan wierzy w to, co mówi?
Pomidor.
Rozmawiał pan z Jarosławem Kaczyńskim sam na sam?
Oczywiście.
I przekonał się do pana?
Trudno powiedzieć, ale pomógł, więc chyba tak. Bardzo mi pomagał i jestem bardzo wdzięczny. To ja zawiodłem.
A nie było panu przykro, gdy cytowano to, co miał powiedzieć, że przeczytał pan o tysiąc książek za mało?
Dlaczego miało mi być przykro, chciałbym przeczytać nawet ze dwa tysiące książek, ale przez ostatnie pół roku czytałem tylko o Warszawie, a wcześniej biegałem od rana do wieczora i pracowałem na wynik prawicy.
Trzeba było za młodu czytać, nie za piłką ganiać.
Aż tak źle nie jest, ale rzeczywiście pewnie było można więcej przeczytać, chciałbym to w życiu nadrobić, dlatego czytam.
Co?
Głównie historię, ale też Warrena Buffetta, bo giełda to moje małe hobby. Od lat gram.
Politycy chyba nie powinni grać na giełdzie.
Nie powinni kupować spółek Skarbu Państwa, ale dlaczego nie mają inwestować na giełdzie?
Jak u pana z wynikami?
W zeszłym roku zarobiłem z 10 tys. zł, jest w moim oświadczeniu majątkowym. Żyję tym, lubię czytać, wybierać, analizować, decydować, co ważniejsze – analiza techniczna czy fundamentalna.
Jak pan na to wszystko patrzy, na swoją drogę…
…to jestem dumny z tego, co w życiu osiągnąłem. Mam 33 lata, jestem na górze tabeli polityków o najwyższym zaufaniu w Polsce. Mam wspaniałą rodzinę. A nic nie dostałem za darmo, o wszystko musiałem walczyć.
To awans społeczny?
Nie lubię tego określenia, brzmi pejoratywnie, to taka forma wyśmiania kogoś, więc nie nazwałbym tego awansem, ale wiem, skąd jestem. Jako szesnastolatek całe życie spędzałem na boisku, a jedyne boisko w mojej okolicy było żwirowe, więc jak się człowiek przewrócił, to miał całą nogę we krwi. Chciałem mieć normalne boisko, dlatego poszedłem do polityki.
Co pan zrobił?
Zostałem radnym, najmłodszym w historii Opola, miałem 20 lat. Pierwszą sprawą, którą załatwiłem, było boisko ze sztuczną trawą w miejsce żwirowego, i to z oświetleniem, bo chciałem, by chłopaki tam chodzili zamiast pić piwo pod blokiem.
Pan z nimi pił?
Czasem piłem.
Jakie?
Najtańsze… (śmiech) Ale kiedy dziś jadę samochodem na osiedlu Dambonia i widzę o 21.00 to oświetlone boisko, to mam poczucie sensu tego, co robię.
Ile lat palił pan marihuanę?
[cisza]
To inaczej: kiedy ostatni raz pan palił?
Zdarzyło się w liceum, od tego czasu nic.
Brat nie częstuje?
Nie.
Pan w tej sprawie jest bardziej liberalny niż prawica.
Tak, latami zabiegałem o legalizację marihuany medycznej, byłem w to mocno zaangażowany, ale to wszystko. Uważam, że państwo powinno walczyć z każdym rodzajem narkotyków. Również marihuana powinna pozostać nielegalna.
Pański brat – raper uważa inaczej.
Próbowałem przekonać Filipa, ale nie udało się, może dlatego, że miałem dla niego zbyt mało czasu. Nie chciałem go wychowywać, lecz jako najstarszy brat czułem swoje szczególne zobowiązania wobec rodzeństwa, akurat dla najmłodszego miałem najmniej czasu, bo zabrała mi go polityka.
Kiedy pokazał pan syna w kampanii, pojawiły się głosy, że robi pan to celowo, by przysporzyć sobie popularności.
Ech… Zanim trzy lata temu zdecydowałem się na wywiad z panem o moim synu, to w Sejmie podchodzili do mnie koledzy, poklepywali po ramieniu i mówili: „Słyszeliśmy, bardzo nam przykro”, a między sobą mówili: „Nie pokazuje dziecka, bo się wstydzi”. Teraz, kiedy pokazuję, słyszę: „O, chce zdobyć punkty”. Tak czy owak wszystko źle, ale przecież nie będę wstydził się rodziny i syna, którego tak kocham.
Ale widzi pan, jaka zmiana? Kiedyś to był powód do wstydu, teraz mówią, że do lansu.
Obawiam się, że nie zaszły wielkie zmiany. Do mojej żony wciąż piszą rodzice, że ich dziecko wygonili z sali zabaw, bo miało zespół Downa.
Słucham?!
No niestety, to się jeszcze zdarza w tych nowoczesnych salach zabaw w Warszawie…
W tych z kulkami?
Tak, oficjalnie to dlatego, że nie wiedzą, jak się takim dzieckiem zająć. I nie pomaga tłumaczenie, że takim dzieckiem nie trzeba się zajmować, bo ono się normalnie bawi. Moje dziecko chodzi do przedszkola ze zdrowymi dziećmi i nie ma problemu, ale do sali zabaw nie mogłoby wejść.
Niebywałe barbarzyństwo.
My tylko w Tramwajach Różnorodności walczymy o tolerancję dla mniejszości seksualnych, a o tolerancji dla niepełnosprawnych nie ma mowy.
Mną wstrząsnęło to, co pan mówił o namowach do aborcji.
To była norma wśród lekarzy, znajomych, nawet dalszej rodziny. I takie niedowierzanie nawet po narodzinach: „Dlaczego nie usunęliście?”. To się pojawia do dziś, choć teraz w nieco innej formie, bo Radek jest już większy.
Co mówią?
Wczoraj na ulicy spotkałem sympatyka, który na koniec rozmowy rzucił mi: „No wiem, że z synem to się panu nie udało, ale niech się pan nie przejmuje”. Cóż, taka jest percepcja ludzi. I co mam zrobić, puścić Tramwaje Niepełnosprawnych? W wielu krajach Zachodu dzieci z zespołem Downa się nie rodzą, bo ten problem rozwiązuje się za pomocą aborcji.
Państwo ani przez moment nie mieli takiej pokusy? Po co on ma się męczyć, po co my się mamy męczyć?
Oczywiście był płacz, ale takie myśli wyrzucaliśmy z głowy, choć wielokrotnie nas do tego namawiano. Na szczęście uznaliśmy, że syn będzie miał zawsze nas, a my jego i jesteśmy razem.