W „Wiju”, powieści Nikołaja Gogola głęboko osadzonej we wschodniosłowiańskiej mitologii ludowej, główny bohater imieniem Choma zostaje wezwany do odległego chutoru, by przez trzy noce odprawiać modły nad ciałem młodej dziewczyny. Kobieta okazuje się wiedźmą, jednak jej czary nie pozwalają dopaść Chomy, bo ten chroni się w magicznym kręgu namalowanym kredą na cerkiewnej podłodze. Dopiero trzeciej nocy panienka wzywa na pomoc gnomy i demony, w tym najpotężniejszego z nich Wija. Tuż przed tym, jak kogut zwiastuje świt, Choma wbrew regułom spogląda mu w oczy, przez co kredowa magia przestaje działać, a sprowadzonego z miasta filozofa dopadają i zabijają piekielne moce.
Nic nam nie wiadomo, żeby Alaksandr Łukaszenka zwykł odprawiać modły; sam określił się swego czasu mianem „prawosławnego ateisty”. Ale pierwszą dobę rozmów w Moskwie udało mu się przetrwać bez wielkich ustępstw. Z drugiej strony nie udało mu się w zamian nic konkretnego uzyskać, więc białoruskiego prezydenta czeka kolejna doba rozmów z Władimirem Putinem. Nowa runda negocjacji białorusko-rosyjskich ma się odbyć jeszcze w tym roku. A towarzyszy im żywa w Mińsku obawa przed rosyjskim Wijem, który złamie czar kredowego kręgu, niszcząc kruchą i niepełną białoruską suwerenność.
Czary odprawiane nad białoruską państwowością mają wiele cech rytuału, odkąd na Kremlu zasiadł prezydent Putin. Rosja wspomaga białoruskie władze tanim gazem, będącym podstawą miejscowego miksu energetycznego, i tanią ropą, która po przerobieniu w rafineriach w Mozyrzu i Nowopołocku jest reeksportowana na Zachód, będąc poważnym źródłem dewiz. Teraz Moskwa chce Łukaszence podnieść cenę gazu i zlikwidować dotacje na ropę poprzez tzw. manewr podatkowy, który szczegółowo wyjaśnialiśmy na łamach DGP. Chociaż zostawia furtkę: jeśli chcesz, Alaksandrze Ryhorawiczu, dalej trzymać budżet w ryzach, dopuść Wija do kredowego kręgu.
A w tym kredowym kręgu mieści się wszystko: i rosyjskie bazy wojskowe, które wzmocniłyby zdolności antydostępowe (A2/AD) i pomogły naciskać Ukrainę także od północy, i przyjęcie przez Białoruś rosyjskiego rubla, co pozbawiłoby Mińsk prawa do własnej polityki monetarnej, i sprzedaż Rosjanom aktywów z opisanymi wyżej rafineriami włącznie, i wspólna polityka migracyjna, która sprawiłaby, że Łukaszenka nie mógłby więcej eksperymentować z ruchem bezwizowym dla obywateli państw Zachodu.
Wszystko to jednak pozbawiłoby Łukaszenkę swobody manewru i sprowadziło do pozycji kogoś w rodzaju białoruskiego Ramzana Kadyrowa. Owszem, Białoruś już dziś jest mocno uzależniona od Moskwy, ze szczególnym uwzględnieniem sił zbrojnych. Ale przekazywanie kolejnych prerogatyw Kremlowi czy tzw. Państwu Związkowemu coraz bardziej osłabia białoruskiego prezydenta na arenie międzynarodowej i wewnątrz kraju. To z kolei zwiększa liczbę scenariuszy, które mogą się skończyć pozbawieniem go władzy. A na to Alaksandr Łukaszenka od zawsze jest szczególnie wyczulony.
Ale i brak ustępstw może się skończyć podobnie. Obcięcie energetycznych dotacji to mniej pieniędzy w budżecie, gorsza koniunktura gospodarcza i wzrost niezadowolenia społecznego. A Łukaszenka już dziś myśli o podwójnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich, które czekają go w 2020 r. Chcąc je spokojnie przetrwać, musi sobie zapewnić pieniądze. Ich jedynym realnym w tej chwili źródłem jest Moskwa. Dlatego kolejne noce modłów w kremlowskiej cerkwi nie wyglądają dla Białorusi przesadnie optymistycznie.