Opozycja zastanawia się, co się stało z 82 tys. zagubionych wieczorem głosów
Koalicja Fidesz-KNDP po raz trzeci z rzędu wygrała wybory parlamentarne, a za mniej więcej miesiąc Viktor Orbán po raz czwarty obejmie tekę premiera. Fideszowi udało się osiągnąć swój główny cel i odzyskać większość konstytucyjną. Społeczeństwo będzie jeszcze bardziej podzielone. Pogłębi się silny już dziś podział na antyrządowe miasto i prorządową wieś. Nastąpi silniejsza polaryzacja i utrwalenie równoległych światów, których proste nigdy się nie przetną.
Przedwczorajsze wybory na długo pozostaną w pamięci zwolenników i przeciwników rządu. Obowiązywała pełna mobilizacja elektoratu. Wraz ze spływaniem kolejnych cząstkowych wyników frekwencyjnych rosła nadzieja po obu stronach politycznej barykady. Fidesz i opozycja do ostatnich chwil robili wszystko, aby jak najwięcej osób ruszyło do urn. Przyczynkiem był nieoczekiwany sukces opozycjonisty Pétera Márki-Zaya, który niedawno wygrał przedterminowe wybory burmistrza Hódmezővásárhely. Jego przypadek był wielkim ostrzeżeniem dla Fideszu i czynnikiem mobilizującym opozycję.
Atak hakerów czy parujące głosy
Sukces Orbána jest bezdyskusyjny. To jeden z nielicznych polityków w Europie, którzy wygrali wybory po raz trzeci z rzędu. W dodatku lider Fideszu może się pochwalić odzyskaniem większości konstytucyjnej, – co najmniej 133 miejsc w parlamencie (partia ma o jeden mandat ponad tę barierę). Na drugim miejscu uplasował się prawicowy Jobbik, który uzyskał 25 miejsc. Na trzecim – koalicja Węgierskiej Partii Socjalistycznej i partii Dialog (20 mandatów), następnie lewicowa Koalicja Demokratyczna ekspremiera Ferenca Gyurcsánya (9 mandatów) i zielono-liberalne ugrupowanie Polityka Może Być Inna (8 mandatów). Po jednym mandacie otrzymali socjaldemokraci z Razem, kandydat niezależny oraz – po raz pierwszy w historii – przedstawiciel mniejszości niemieckiej.
Fideszowi udało się przejąć część elektoratu Jobbiku na wsi, poszerzając bazę wyborczą o 295 tys. głosów. Frekwencja przekroczyła 67 proc. Głosowanie teoretycznie miało się zakończyć o godz. 19, jednak tak się nie stało. Narodowe Biuro Wyborcze zadecydowało, że o 19 zostaną zamknięte nie lokale wyborcze, ale kolejki do nich, by wszyscy, którzy przyszli o czasie, mogli zagłosować. Obserwowaliśmy jedną z takich kolejek przy Eötvös utca w Budapeszcie. Miała jakieś 100 m długości. O godz. 19 na jej końcu stanęły trzy osoby, w tym jedna przedstawicielka komisji wyborczej, by pilnować, aby nikt nowy w niej nie stanął. W praktyce nie dało się tego skontrolować. Między chętnymi do oddania głosu wciąż chodzili piesi.
Jeszcze dłuższa była kolejka do urn przy Bocskai út. Miała jakieś 550 m długości, rozciągała się na cztery ulice, a ustawieniem przypominała grę w popularnego niegdyś węża. Znajdowały się w niej 4 tys. młodych ludzi, mieszkających głównie w okolicznych akademikach. Ktoś przyniósł wodę, były pączki, hamburgery, ciche rozmowy, śmiech – wszyscy czekali na głosowanie. W jednym budynku utworzono cztery komisje wyborcze. Tutaj także można było wejść i wyjść do „ogonka” w dowolnym miejscu. Jego końca pilnowały tylko dwie osoby. Przedłużenie głosowania odbyło się bez żadnej podstawy prawnej. Ostatnie osoby opuściły lokale po godz. 23, cztery godziny po teoretycznym końcu głosowania. Zamieszanie z wydłużonym głosowaniem miało być skutkiem tego, że do rejestru wyborców dopisało się dodatkowe 200 tys. osób. Można było to uczynić aż do przedwyborczego piątku, do godz. 16.
To nie wszystkie problemy z wyborami. W kilku okręgach wydrukowano karty z nazwiskami osób, które wycofały swoją kandydaturę na rzecz innych przedstawicieli opozycji. Zdarzyło się tak m.in. w zagranicznych komisjach w Wiedniu. Zaskoczenie wzbudziły też niespójne dane o frekwencji. Według stanu na godz. 18.30 wyniosła ona 68,1 proc., czyli była... o 1 pkt proc. wyższa niż na zakończenie głosowania. Różnica dotyczy 82,4 tys. głosujących, którzy wyparowali w ciągu tych 30 minut. Pojawiły się spekulacje, że był to atak na system informatyczny. W rzeczywistości nie wiadomo, co się stało. Opozycja twierdzi, że mogły zginąć głosy oddane na nią. Fideszowcy odparowują, że równie dobrze mogło chodzić o ich zwolenników.
Opozycja niezorganizowana
Wyborczy chaos sprawił, że na pierwszej konferencji po opublikowaniu cząstkowych wyników przedstawiciele Narodowego Biura Wyborczego i Narodowej Komisji Wyborczej obiecali przygotowanie reformy ordynacji, która zapobiegłaby powtórce z niedzieli. Przyjęcie zmian będzie możliwe, jeśli zagłosuje za nimi co najmniej 2/3 posłów. Fidesz będzie taką większością dysponować.
Opozycja poniosła porażkę tym bardziej dojmującą, że gdyby w większej liczbie okręgów powiódł się plan startu skoordynowanego, czyli rezygnacji wszystkich kandydatów opozycji na rzecz najpopularniejszego z nich, udałoby się pozbawić Fidesz co najmniej sześciu mandatów. Czyli sprawić, że nie dysponowałby większością konstytucyjną, nie byłby w stanie zmieniać najważniejszych ustaw, za to byłby zmuszony szukać kompromisu przy obsadzie wielu ważnych urzędów.
Zagospodarować ten potencjał
Ta informacja nie pozostała bez wpływu na liderów opozycji podczas niedzielnego wieczoru wyborczego. Większość wyglądała, jakby szła na stracenie. Co konferencja, to rezygnacja. Gotowość do dymisji ogłosili wszyscy liderzy partii poza Ferencem Gyurcsányem z Koalicji Demokratycznej oraz Bernadett Szél ze stronnictwa Polityka Może Być Inna, które powiększyło swój stan posiadania o trzy miejsca w parlamencie i niespodziewanie zajęło drugie miejsce w głosowaniu korespondencyjnym.
Opozycja zdobyła łącznie o 100 tys. głosów więcej niż Fidesz. Mimo ogromnych pretensji Węgrów pod jej adresem ten potencjał można zagospodarować. Do tego partie będą się musiały zreformować. Najciekawszy będzie przypadek Jobbiku. W 2016 r. partia oficjalnie zerwała z dotychczasowym radykalizmem. Teraz jej lider Gábor Vona mówi, że trzeba będzie się zastanowić nad zmianą warty. Jeżeli faktycznie odejdzie (na razie oddał się do dyspozycji zarządu), schedę po nim przejmie skrajne skrzydło. Śledzenie Jobbiku jest o tyle ciekawe, że partia zdobyła o dwa mandaty więcej niż przed czterema laty. A eksperci dowodzą, że samo to, iż Vona zarzeka się, że jedność partii nie jest zagrożona, a zwrot w prawo niemożliwy, świadczy o tym, że jest dokładnie odwrotnie.
Ogromnym paradoksem jest stosunek polskich partii do węgierskich wyborów. Prawo i Sprawiedliwość otwarcie poparło Fidesz i premiera Orbána. Premier Mateusz Morawiecki i prezes Jarosław Kaczyński uczynili to w trakcie uroczystości odsłonięcia pomnika smoleńskiego w Budapeszcie. Za to, że „przyjechali tutaj, by nas poprzeć”, Orbán dziękował od razu po opublikowaniu wyników cząstkowych. Podobnego poparcia Fideszowi udzielili liderzy Europejskiej Partii Ludowej (EPP), którzy stwierdzili, że na miejscu wyborców poparliby właśnie Fidesz. Sęk w tym, że w Parlamencie Europejskim EPP atakuje PiS, a jej częścią obok Fideszu jest Platforma Obywatelska. Dzięki głosom oddanym na Fidesz PO ma większe przełożenie na unijne prawo. Konkludując, wygrana Fideszu leżała zarówno w interesie PO, jak i PiS. I Viktor Orbán dobrze o tym wie. ⒸⓅ