Przed wrześniem 1939 r. nie istniał nawet cień szansy na sojusz Polski z III Rzeszą. Co nie przeszkadza dziś do upadłego spierać się o tę ideę, całkowicie ignorując fakty
Magazyn 1 września / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Sojusz z Niemcami byłby sojuszem nieprzyjemnym, zawartym z paskudnym totalitarnym reżimem. Był jednak sojuszem koniecznym. Tak jak dla Amerykanów i Brytyjczyków konieczny był sojusz zawarty ze znacznie większym ludobójcą niż Hitler – Stalinem” – napisał w 2012 r. Piotr Zychowicz w „Pakcie Ribbentrop-Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”. Popularność książki sprawiła, że idea, obecna dotąd na marginesie dyskusji o przeszłości, o której wspominali dwaj wybitni historycy Jerzy Łojek i Paweł Wieczorkiewicz, błyskawicznie zamieniła się w jeden z gorętszych sporów. Zachwycili się nią miłośnicy Realpolitik. A zwłaszcza część prawicowych publicystów, jak Rafał A. Ziemkiewicz czy Sławomir Cenckiewicz, lubiący odwoływać się do dzieł Władysława Studnickiego czy urzekającej polotem eseistyki Stanisława Cata-Mackiewicza.
Przez ostatnie lata na pomyśle sojuszu z III Rzeszą udało się już wybudować porywające wizje alternatywnej przeszłości. W nich polskie wojska wspólnie z Wehrmachtem maszerują na Moskwę, by odbyć zwycięską defiladę na placu Czerwonym. Co więcej, II RP wcale nie zostaje jedynie satelitą Tysiącletniej Rzeszy. Gdy Niemcy zaczynają przegrywać wojnę z zachodnimi aliantami, wówczas Warszawa dokonuje odwrócenia sojuszy i przechodzi do obozu zwycięzców, dzięki czemu zdobywa Ziemie Zachodnie, nie tracąc Wilna i Lwowa. Można nawet pomarzyć sobie o programie maksimum, jak Marcin Wolski w powieściach „Wallenrod” i „Mocarstwo”. W jego alternatywnej rzeczywistości, dzięki umiejętnie wykorzystanemu sojuszowi z III Rzeszą, wojna światowa przynosi Rzeczpospolitej status najpotężniejszego mocarstwa w Europie, rozciągającego się między Bałtykiem a Morzem Czarnym. Trudno się dziwić czytelnikom, że łatwo ulegają tej zachwycającej wizji, bo mocarstwowe marzenia w Polsce nigdy nie umierają (o czym najlepiej świadczą spory na internetowych forach).
Ten nowy trend w patrzeniu na przeszłość niemal zupełnie ignorują środowiska akademickie, okazując jak zawsze milczącą pogardę domorosłym historykom, przez co ci ostatni dzierżą w społeczeństwie „rząd dusz”. Zaś profesorowie żyją sobie spokojnie, pisząc naukowe monografie o końcu II Rzeczpospolitej, tak fascynujące, że nawet najbliżsi krewni nie mają ochoty do nich zajrzeć. Są jeszcze tzw. media liberalne, w których tezy o zbawiennym sojuszu Polski z III Rzeszą kwituje się serią standardowych oskarżeń wobec ich propagatorów o faszyzm. Gorący spór trwa jedynie po prawej stronie. Tam miłośnicy Realpolitik (w ich samoocenie) i sojuszu z Hitlerem natrafili na twardy opór przeciwników wszelkich konszachtów z nazistami. Skłócone obozy licytują się na alternatywne wizje przeszłości, w których decydujące znaczenie ma rachunek możliwych zysków lub strat dla II RP, co z wielką uwagą śledzą liczne grona kibiców. Tak oto luźna idea przeobleka się w coraz konkretniejsze kształty. Niestety zachwyt nad fantasmagoriami przesłania realne zagrożenia.
Wiara, że Polska mogła zostać sojusznikiem Hitlera, jak najbardziej wpływa na jej obecny wizerunek. Teza ta jest wręcz pożądana dla propagandowych celów putinowskiej Rosji i dla już otwarcie wrogiej wobec rządu w Warszawie Francji. O Berlinie nawet nie wspominając. Czyni bowiem z II Rzeczpospolitej nie ofiarę, lecz współwinną wybuchu II wojny światowej. A zupełnie inaczej patrzy się na kraj napadnięty przez dwa totalitarne mocarstwa, pozostawiony bez pomocy przez swych sojuszników, a inaczej na choćby potencjalnego sprzymierzeńca Hitlera. Zwłaszcza gdy uwypukli się to drugie i doda, że Polacy sami sprowokowali tragiczny bieg wydarzeń. Największym paradoksem owej intelektualnej zabawy jest zaś to, że nie zaistniały do niej żadne realne przesłanki. Pomimo bowiem starań przywódców III Rzeszy jakikolwiek jej sojusz z Polską nigdy nie był możliwy.
Francja ponad wszystko
W liście przesłanym francuskiemu ambasadorowi w Warszawie Leonowi Noëlowi w czerwcu 1937 r. minister spraw zagranicznych Yvon Delbos ubolewał, że relacje z II RP byłyby o wiele łatwiejsze: „gdyby żywe sentymenty odczuwane wobec Francji w społeczeństwie i armii były podzielane przez tych wszystkich, którzy są odpowiedzialni za polską politykę zagraniczną”. W Paryżu wprost nienawidzono szefa polskiego MSZ Józefa Becka za jego twardą postawę. Również w Polsce był on bardzo niepopularną postacią. Wielu publicystów, nawet sympatyzujących z sanacją, pomawiało go o bycie niemieckim agentem. Notabene w rozpowszechnianiu tej plotki uczestniczyły francuski wywiad oraz służby dyplomatyczne. Nie zmieniało to jednak oceny Paryża co do tego, jak w rzeczywistości wyglądają wzajemne relacje. „Jesteśmy dla niego (Becka – red.) atutem w grze politycznej i jest on zbyt inteligentny, by nie rozumieć, że nic Polsce nie może zastąpić francuskiego sojuszu” – pisał doświadczony dyplomata Jules Laroche. Tym bardziej że społeczeństwo nie wyobrażało sobie innego sojusznika.
Powszechne frankofilstwo wypływało z bardzo wielu źródeł. Nad Wisłą nadal żywy był mit Napoleona Bonapartego, dzięki któremu Rzeczpospolita była bliska odrodzenia się już na początku XIX w. To w Paryżu bezpieczne schronienie znalazła po powstaniu listopadowym Wielka Emigracja wraz z narodowymi wieszczami. Z Francji przybyła do Polski u progu niepodległości świetnie wyekwipowana Błękitna Armia gen. Józefa Hallera. Bez niej trudno sobie wyobrazić skuteczną walkę o kształt wschodnich granic. Jednocześnie III Republika, podczas konferencji pokojowej w Wersalu, jako jedyne mocarstwo mocno wspierała postulaty polskiej delegacji. Wreszcie podczas wojny z bolszewicką Rosją to Francja wraz z Rumunią udzieliły II Rzeczpospolitej militarnego wsparcia, dostarczając broń i amunicję. Poza tym polski inteligent obowiązkowo uwielbiał francuską kulturę, a jeśli nie potrafił płynnie mówić językiem Woltera i Pascala, stawał się pośmiewiskiem na salonach. Dziesiątki splatających się ze sobą wydarzeń z przeszłości sprawiały, że zarówno dla elit, jak i dla przytłaczającej części społeczeństwa sojusz z III Republiką był stanem naturalnym. Trochę śmielsze manewry płk. Becka, by opierał się on na zasadach partnerstwa, a nie kolonialnej zależności, sprawiały, że patrzono nań z wielką nieufnością. Myśl, że pod koniec 1938 r. człowiek kierujący polską dyplomacją mógłby przeforsować radykalne odwrócenie sojuszy i zamiast Paryża kluczowym partnerem dla Warszawy uczynić Berlin, po prostu nie mieściła się nikomu w głowach (wyjątki da się policzyć na palcach jednej ręki). To tak, jakby dziś oczekiwać, że w imię racji stanu Jarosław Kaczyński wraz z ministrem Waszczykowskim nie tylko wyprowadzą Polskę z Unii, lecz zerwą przymierze z USA, wybierając przyjaźń z putinowską Rosją.
Skłócony obóz władzy
Radykalne odwrócenia sojuszy miewają czasami miejsce. Ta sztuka udała się np. Włochom, gdy zaczynała się I wojna światowa. Jednak aby tego dokonać wbrew woli większości społeczeństwa, ośrodek władzy musi zachowywać spoistość i siłę. Wręcz być – jak w sztandarowym haśle sanacyjnej propagandy – „silny, zwarty, gotowy”. Najciekawsze, że pomimo klęski wrześniowej do dziś żywy jest stereotypowy obraz sanacji jako zwartego ośrodka władzy, niepodzielnie sterującego kursem II RP. Gdyby istotnie tak było, to odwrócenie sojuszy teoretycznie wchodziłoby w grę. Tyle że po śmierci Piłsudskiego obóz sanacyjny zaczął trzeszczeć w szwach. Rozrywające go sprzeczności stały się tak silne, że całkowity rozkład nie nastąpił przede wszystkim ze względu na zagrożenie zewnętrzne.
W zamyśle Piłsudskiego po uchwaleniu w 1935 r. nowej konstytucji powinny zostać przeprowadzone wybory parlamentarne, a następnie Zgromadzenie Narodowe wybrałoby prezydenta. Tę funkcję miał przejąć najbardziej zaufany współpracownik Marszałka Walery Sławek. Swego poprzedniego nominata, Ignacego Mościckiego, Komendant nigdy do końca nie traktował poważnie. Tymczasem prezydent wiele się podczas sprawowania urzędu nauczył. Kiedy po śmierci Piłsudskiego i uchwaleniu ustawy zasadniczej Sławek zażądał wypełnienia woli Marszałka, czekała go przykra niespodzianka. Mościcki już przygotował ekspertyzę prawną, że wcale nie musi ustępować z urzędu. Jednocześnie zawarł cichy sojusz z wyniesionym na stanowisko generalnego inspektora Sił Zbrojnych gen. Edwardem Rydzem-Śmigłym. Zadbał nawet, by na czele nowego rządu stanęli sprzymierzeni z nim premier Marian Zyndram-Kościałkowski oraz wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski. Tak prezydent de facto przeprowadził cichy zamach stanu.
Dominująca na szczytach władzy od 1930 r. grupa „pułkowników”, której liderem był Walery Sławek, straciła wszystkie kluczowe stanowiska. Odepchnięci od władzy „pułkownicy” okopali się w nowym parlamencie. „Sławek ma w dalszym ciągu sejm w orbicie swoich wpływów. Marszałkami senatu i sejmu są Prystor i Car, ludzie Sławka; Miedziński co prawda się Sławkowi wyłamał, ale większość posłów i senatorów jest za Sławkiem, w którym widzi charakter i prawość, a nie za Mościckim, którego inteligencji się boi, jak chłop się boi sprytniejszego od siebie Żyda” – wyliczał Stanisław Cat-Mackiewicz. Tyle że nieco wcześniej ten sam Walery Sławek w największym stopniu przyczynił się do delegitymizacji parlamentu, wspólnie z ulubionym prawnikiem Marszałka Stanisławem Carem przygotowując nową ordynację wyborczą. Kandydatów na posłów wysuwały nie partie, lecz specjalne kolegia wyborcze, złożone z pełnomocników różnych organizacji: zawodowych, społecznych i terytorialnych. Wszystkie zdominowali ludzie sanacji i opozycja nie miała szansy się przebić. Do tego jeszcze w przypadku Senatu jedną trzecią senatorów mianował prezydent. Dlatego Polska Partia Socjalistyczna wezwała do bojkotu wyborów, zaś inne ugrupowania ją poparły. W efekcie do urn poszło jedynie 46 proc. uprawnionych osób, czyli o jakieś 30 proc. mniej, niż zazwyczaj głosowało w II RP. Tym sposobem Sławek kompletnie podważył autorytet Sejmu, nim ten stał się jego jedynym oparciem. O wiele ważniejszym ośrodkiem władzy okazał się „Zamek”, czyli rezydujący na Zamku Królewskim Ignacy Mościcki i jego ludzie. Ostro konkurował z nim Edward Rydz-Śmigły, który nie tylko uniezależnił się od swego protektora, lecz zaczął organizować własne stronnictwo – Obóz Zjednoczenia Narodowego. „Zamek” za pośrednictwem Eugeniusza Kwiatkowskiego po cichu utrzymywał kontakty z partiami opozycyjnymi, obiecując im powrót do demokracji parlamentarnej. Z kolei Rydz-Śmigły postawił na młodych narodowców z ONR. Wedle relacji, które nie do końca są wiarygodne, generalny inspektor Sił Zbrojnych planował pod koniec października 1937 r. nawet zamach stanu. Jednak zabrakło mu odwagi, by pójść drogą Benito Mussoliniego, na którym często się wzorował.
O tym, jak mocnemu skłóceniu uległ obóz sanacyjny, najlepiej świadczyło to, że aby pozbyć się Sławka, gdy ten został marszałkiem Sejmu, Mościcki musiał rozwiązać parlament. W listopadzie 1938 r. przeprowadzono przedterminowe wybory. Przy czym „Zamek” za pośrednictwem wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego obiecał partiom opozycyjnym, że nowy parlament jest przejściowy i zajmie się przede wszystkim zmianami prawa, demokratyzującymi II RP. Stąd główne hasło, zachęcające ludzi do wzięcia udziału w głosowaniu, stanowiło jednocześnie polityczną obietnicę na przyszłość i brzmiało: „Zapamiętaj cztery słowa / Sejm to ordynacja nowa”. Dzięki wyborom z gry o władzę został wyeliminowany Walery Sławek. Wkrótce potem popełnił samobójstwo. Natomiast od końca 1938 r. II RP rządził już tylko, szachujący się wzajemnie, duumwirat: Mościcki i Rydz-Śmigły. Acz korzystając z tego, że główne ośrodki władzy od dawna się wzajemnie blokowały, absolutną kontrolę nad polityką zagraniczną zagarnął dla siebie Józef Beck. „Zaczyna odgrywać rolę Mefistofelesa, zajmuje pozycję całkiem odrębną, wmawiając wszystkim, że tylko on zna tajemnicze zaklęcie, które skutkuje w polityce zagranicznej” – celnie zauważał Cat-Mackiewicz. Poza tym inni uczestnicy walki o władzę na kwestie zagraniczne nie znajdowali też zbyt wiele czasu. Jednak ten stan rzeczy natychmiast by się zmienił przy radykalnej próbie odwrócenia sojuszy międzynarodowych. Tak rewolucyjne dążenie musiałoby przynieść przeciwdziałanie choć jednego z liderów kooperujących w trójkącie: Mościcki – Śmigły – Beck. Nie wspominając już o postawie drugiego szeregu skłóconego obozu władzy. Jednym słowem porzucenie ukochanej przez większość elity i społeczeństwa Francji na rzecz budzącego obrzydzenie Adolfa Hitlera groziło tym, że obóz sanacyjny wziąłby się za łby, a partie opozycyjne z radością do tego dołączyły.
Jakość elity
„Trzeba istotnie niesłychanej indolencji i słabości Rydza, by Mościcki, to absolutne zero za czasów Piłsudskiego, nabrał pewnej siły i pewnego znaczenia politycznego” – notował Cat-Mackiewicz. Publicysta z typową dla siebie złośliwością wystawiał ocenę dwóm politykom, którzy decydowali o losach II RP. W swojej opinii nie był wcale odosobniony. Tymczasem, żeby idea wręcz napoleońskiego manewru o odwróceniu sojuszy i sprzymierzeniu się z III Rzeszą w ogóle została wymyślona, potrzebny był jakiś Bonaparte.
Niestety po śmierci Piłsudskiego na szczytach władzy tak zdolnych osób raczej się nie spotykało. Marszałek w ostatnich latach swych rządów promował głównie miernoty. Choć w przypadku Ignacego Mościckiego można mówić o sporym zaskoczeniu na plus. Do połowy lat 30. wśród obywateli funkcjonowało powiedzenie: „tyle znaczy, co Ignacy, a Ignacy g... znaczy”. Kiedy jednak zmarł Piłsudski, to okazało się, że prezydent jest całkiem zręcznym intrygantem i coraz lepszym graczem. Potrafił też dobrać sobie grono wartościowych współpracowników. „Ministrowie dzielą się na ministrów Rydza i ministrów Mościckiego. (...) Należy przyznać, że ministrowie Mościckiego górują inteligencją i charakterem nad ministrami Rydza” – zauważał Cat-Mackiewicz. Pomimo tych zalet Ignacy Mościcki nie miał żadnej cechy wielkiego stratega czy wizjonera. Gry prowadzone na arenie międzynarodowej wyraźnie go przerastały. Nie udało mu się nawet okiełznać Rydza-Śmigłego, choć tegoż o wybitny intelekt nikt nie posądzał. W przypadku człowieka mającego po wybuchu wojny zostać naczelnym wodzem sprawy przedstawiały się fatalnie. Podobnie jak Mościcki został on na życzenie Piłsudskiego wywindowany zbyt wysoko. To podsycało ambicje, przez co Rydz-Śmigły nie zauważał, że nie ma żadnych kwalifikacji do prowadzenia wielkiej polityki. Pozostawał jeszcze premier Felicjan Sławoj Składkowski, który teoretycznie miał prerogatywy do wywierania wpływu na kierunek polityki międzynarodowej państwa. „Składkowski miał rozmach, dynamiczność, ujawniał ją zwłaszcza w sprawach, do których dorósł, a więc przede wszystkim w sprawach klozetów i urządzeń sanitarnych” – wyzłośliwiał się Cat-Mackiewicz. Przypadek premiera stanowił idealną ilustrację zjawiska, że miernoty na szczytach władzy windowały w górę jeszcze większe miernoty. Składkowskiemu poza zdolnościami brakowało również ambicji, choć trzeba mu oddać, że polska wieś zawdzięczała mu „sławojki”.
Nad takim otoczeniem górował intelektem oraz charakterem Józef Beck. Przedstawiciele korpusu dyplomatycznego, rezydującego w Warszawie, w swych raportach regularnie podkreślali nieprzeciętną inteligencję i duży dynamizm polskiego ministra spraw zagranicznych. W obozie sanacyjnym on jeden miał dość zdolności, żeby zaproponować zerwanie z Francją na rzecz przymierza z III Rzeszą. Jednak Józef Beck takiej opcji po prostu nigdy nie brał nawet pod uwagę.
Mit niepodległości
„My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor” – po tych słowach, wypowiedzianych z mównicy sejmowej 5 maja 1939 r., Józefa Becka na krótko pokochała cała Polska. Gdziekolwiek się minister spraw zagranicznych pojawiał, ludzie wiwatowali na jego cześć. Choć raz to, co mówił, trafiło w najczulszą dla Polaków nutę. Stanowiła ją duma z własnego, w pełni niepodległego państwa. Obóz sanacyjny swoje roszczenie do niepodzielnego sprawowania władzy w Polsce opierał na micie, że to Piłsudski wraz ze swymi legionistami niepodległość Rzeczpospolitej wywalczyli, pomniejszając zasługi wszystkich innych ruchów politycznych. Legionowy mit legitymizował system polityczny, w którym opozycję wypchnięto na zupełny margines. Gdyby nagle przywódcy II RP zdecydowali się na sojusz z Berlinem, oznaczałoby to podkopanie samego fundamentu ich władzy. Polska znalazłaby się na arenie międzynarodowej w osamotnieniu, zdana na dobrą wolę Adolfa Hitlera, co oznaczało pogodzenie się z rolą kraju satelickiego III Rzeszy. Führer nie ukrywał też, że pakt z Rzeczpospolitą jest mu potrzebny, aby rozpocząć wojnę ze Związkiem Radzieckim. Polscy żołnierze musieliby więc walczyć o wymarzony, nazistowski „Lebensraum”. Dla mocno zdelegitymizowanego obozu sanacyjnego znalezienie się w takim kontekście oznaczało polityczne samobójstwo. Nie mógł on też liczyć na wsparcie żadnego innego, nieskompromitowanego, ruchu politycznego. Dla PPS naziści i ich ideologia stanowili głównego wroga. Z kolei endecja, wiernie trzymając się myśli Romana Dmowskiego, była wściekle antyniemiecka. Hitlera za wroga uznawał również ruch ludowy. Budowany przez gen. Sikorskiego opozycyjny Front Morges, z racji sympatii swego lidera, licytował się w kwestii gorliwej profrancuskości z sanacją. Sojuszu z zachodnim sąsiadem chciał jedynie Władysław Studnicki, marginalny polityk, stanowiący de facto jednoosobowe stronnictwo proniemieckie.
Ale nawet gdyby miało ono trochę więcej członków, to i tak postawa Berlina niczego nie ułatwiała. Propozycja, jaką 24 października 1938 r. niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop przedstawił polskiemu ambasadorowi Józefowi Lipskiemu, jedynie z pozoru wyglądała atrakcyjnie. W zamian za uznanie zachodniej granicy i zbliżenie polityczne Polska miała się zgodzić na włączenie Wolnego Miasta Gdańska do III Rzeszy oraz eksterytorialną autostradę przez Pomorze. Jednakże Hitler kolejnymi poczynaniami udowadniał, że nie dotrzymuje zobowiązań, a każde ustępstwo wykorzystuje, by mnożyć żądania. Potwierdziły to spotkanie Becka z Hitlerem w Berchtesgaden 5 stycznia 1939 r. oraz późniejsze rozmowy z von Ribbentropem. Führer chciał: sojuszu, uległości i korekty granic. W zamian oferował całkiem sporo, bo nawet Słowację i część sowieckiej Ukrainy. „Jesteście bardzo uparci w sprawach dostępu do morza. Ale Morze Czarne jest przecież także morzem” – mówił 25 stycznia 1939 r. podczas wizyty w Warszawie von Ribbentrop. W Berlinie nie rozumiano, że taki interes jest dla Warszawy nie do przyjęcia. Oznaczałby bowiem, że polski rząd akceptuje podporządkowanie się woli ościennego mocarstwa, czyli wyrzeka części niepodległości. Tej, o którą bił się Piłsudski.
Myślenie życzeniowe
„My wojny na dwa fronty prowadzić nie możemy, więc ja was wojny na dwa fronty uczyć nie będę” – mówił Piłsudski podczas jednej z odpraw generałom. „Wojna na dwa fronty to znaczy ginąć tu, na placu Saskim z szablami w dłoni dla obrony honoru narodowego... Bezsens! Bezsens!” – dodawał. Ale w 1939 r. nikt na szczytach władzy II RP nie zakładał, że Polskę czeka wojna na dwa fronty. Przecież jeszcze wiosną Stalin deklarował chęć przyjścia z pomocą Czechosłowacji, domagając się prawa do przemarszu dla Armii Czerwonej przez polskie terytorium, by mogła zetrzeć się z wojskami III Rzeszy. W Warszawie zupełnie przegapiono moment, gdy w maju 1939 r. Maksim Litwinow przestał być ludowym komisarzem spraw zagranicznych, a jego miejsce zajął Wiaczesław Mołotow. Polskim służbom dyplomatycznym umknęło, że Litwinow był Żydem (rzecz dyskwalifikująca go jako człowieka do rozmów z Hitlerem) oraz mocno optował za zbliżeniem między Moskwą a Londynem. Mniej samodzielny Mołotow znakomicie nadawał się do dyskretnych negocjacji z III Rzeszą. Tymczasem ambasador Wacław Grzybowski raportował z ZSRR, że nowy szef sowieckiej dyplomacji będzie prowadził politykę: „stojąc nadal na gruncie zdecydowanej wrogości Sowietów do tzw. »państw faszystowskich«”. Niestety polska ambasada w Moskwie została zinfiltrowana przez radziecki wywiad.
Niemcom nie udało się utrzymać w tajemnicy trwających rokowań. Do przecieku doszło za sprawą pracownika ambasady USA w Moskwie Chipa Bohlena, któremu informacje zaczął dostarczać osobisty sekretarz niemieckiego ambasadora Hans von Herwarth. Od połowy maja Amerykanie znali poufne szczegóły rozmów między ZSRR a III Rzeszą. Przekazywano je wywiadowi brytyjskiemu, ale różnymi kanałami ich odpryski trafiały także do polskiego MSZ. To dawało możność zorientowania się, że przełom wisi w powietrzu. Wreszcie 24 sierpnia 1939 r. von Herwarth przyniósł Bohlenowi kopię przyszłego paktu Ribbentrop-Mołotow, łącznie z tajnym protokołem. Ich treść błyskawicznie trafiła do Waszyngtonu i Londynu. Tego samego dnia komórka wywiadowcza „Lecomte”, kierowana przez Michała Balińskiego, podporządkowana Referatowi „Zachód” II Oddziału Sztabu Generalnego, przesłała wiadomość do Warszawy o treści: „Źródło pewne, dobre: Intensywne rokowania niemiecko-sowieckie. Rozpoczęcie akcji zbrojnej przeciw Polsce dn. 26–28 VIII 39. Na dzień 4 IX 39 przewidziane osiągnięcie dawnej granicy niemiecko-rosyjskiej”. Ani Beck, ani nikt inny nie zareagował. Szef polskiego MSZ wolał wierzyć w sporządzony przez Grzybowskiego 29 sierpnia raport oznajmiający, że pakt niemiecko-sowiecki nie ma znaczenia, a „Ribbentrop, stwierdziwszy w Moskwie możliwość jedynie nader ograniczonych konsekwencji politycznych zamierzonego paktu, miał do wyboru pomiędzy dwoma smutnymi alternatywami: podpisanie układu o nieistotnej wartości politycznej dla Niemiec, albo skandal w postaci wyjazdu bez podpisania”. Nikt z ludzi na szczytach władzy w Warszawie nie miał złudzeń, że Polska może obronić się przed wspólnym najazdem III Rzeszy oraz ZSRR, nawet z pomocą zachodnich sojuszników. I także nikt do końca nie chciał uwierzyć, że taka ewentualność jest możliwa. „Dopiero godz. 10.00 rano przyniosła straszną wiadomość, której na razie wierzyć nie chcieliśmy. Wojska sowieckie przeszły granicę naszą czołgami” – zapisał 17 września premier Sławoj Składkowski. „Jesteśmy tym zupełnie zaskoczeni. Taki cios nieoczekiwany” – dodawał.
Polskie myślenie życzeniowe i wiara w jego moc sprawczą jest najwyraźniej zjawiskiem ponadczasowym. Dziś miłośnicy idei sojuszu z III Rzeszą życzą sobie, żeby przedwojenne elity władzy miały zdolności jasnowidzące, potrafiąc przewidzieć, jaką rzeź przyniesie Polakom niemiecka okupacja. Że ci sami Niemcy nie będą już tymi cywilizowanymi zaborcami z czasów I wojny światowej, lecz dzikimi bestiami, zdolnymi wymordować całe narody. Co więcej, za sprawą tego jasnowidzenia zmienić wstecz przeszłość. Czyli marzą o wielkim cudzie, ponieważ w kategoriach racjonalnych nie da się takich kwestii rozpatrywać. Za to śmiało można to nazwać polską odmianą Realpolitik.