Czy Mark Zuckerberg weźmie udział w wyścigu do Białego Domu? Na konfrontację przygotowuje się ponoć sam Donald Trump. Tyle że już dziś ma mniej władzy niż twórca Facebooka.
ikona lupy />
MAGAZYN DGP / DGP
Początek sierpnia, środek sezonu ogórkowego. Joel Benenson, szef do spraw strategii ostatniej kampanii Hillary Clinton oraz główny doradca Baracka Obamy, znalazł zatrudnienie w spółce Marka Zuckerberga i jego żony Priscilli Chan, zajmującej się działalnością dobroczynną – informuje prestiżowy amerykański portal opiniotwórczy Politico. Wiadomość ta wywołuje falę spekulacji. W końcu to nie pierwsze postaci ze świata polityki, które dostają pracę pod skrzydłami Zuckerberga. Parę miesięcy wcześniej posadę w fundacji Chan Zuckerberg Initiative (CZI) zaczyna David Plouffe.
To on w 2008 r. prowadził zwycięską kampanię prezydencką Baracka Obamy. Warto przy tym pamiętać, że dekadę temu mało kto dawał szansę Obamie choćby na nominację demokratów. Jego zwycięstwo w wyborach było sensacją. Mniej więcej wtedy, kiedy do biur Chan Zuckerberg Initiative zawitał Plouffe, pracę znalazł tam także Ken Mehlman, szef kampanii wyborczej George’a W. Busha w 2004 r. „Jesteśmy organizacją filantropijną zajmującą się wieloma sprawami merytorycznymi z zakresu nauki, edukacji, mieszkalnictwem oraz reformą systemu sprawiedliwości. Wszystkie wysiłki badawcze, które podejmujemy, mają na celu wsparcie naszej pracy” – odpowiedziała dziennikarzom rzeczniczka Chan Zuckerberg Initiative proszona o komentarz po zatrudnieniu Benensona.
Teoretycznie więc sensacji nie ma. Działalność dobroczynna wśród bogatszej części społeczeństwa nie jest niczym nowym, a jeśli ktoś ma duże pieniądze, to wiadomo, że chciałby, żeby w jego organizacji pracowali najlepsi. Ale tym razem warto zajrzeć pod powierzchnię.
Jak poznać zwykłych ludzi
Chan Zuckerberg Initiative nie jest klasyczną organizacją charytatywną. Zuckerbergowie ogłosili założenie CZI pod koniec 2015 r., kiedy spodziewali się pierwszego dziecka (córeczki Max). Zapowiedzieli wtedy, że na rzecz organizacji przeznaczą 99 proc. z wycenianego wtedy na 45 mld dol. majątku twórcy Facebooka (teraz to już ponad 70 mld). Początkowo media rozpisywały się o powstaniu fundacji, ale szybko okazało się, że CZI jest po prostu spółką z ograniczoną odpowiedzialnością. Taki ruch oznacza, że inicjatywa ma znacznie większe pole manewru niż zwykła fundacja – może np. wspierać finansowo kampanie wyborcze.
Ponadto na początku roku Zuckerberg zapowiedział, że w tym roku odwiedzi wszystkie 50 stanów USA. Cel turnusu? Poznać lepiej „zwykłych Amerykanów” i ich potrzeby, ponieważ to oni są użytkownikami Facebooka. A w lutym ogłosił na swoim serwisie manifest „Building global community” („Budowanie globalnej wspólnoty”). Wpis niby traktuje o przyszłości portalu społecznościowego, lecz równie dobrze może odnosić się do całego świata. Na przykład wtedy, kiedy miliarder pisze o potrzebie „jednoczenia ludzkości”.
„Niektórzy z was pytają mnie, czy będę ubiegał się o urząd publiczny. Nie będę” – dementował Zuckerberg jeszcze w maju. Po czym zaczął zamieszczać na swoim profilu kolejne fotografie z objazdu po USA. Które stany znalazły się w jego grafiku? Między innymi Iowa, jeden z tzw. swing states, czyli stanów, w których poparcie dla republikanów i demokratów jest zmienne. To kluczowe regiony w wyborach prezydenckich. Na zdjęciach Zuckerberg najczęściej pokazuje się ze zwykłymi ludźmi. Raz chwali się, że zajrzał do baru w małym miasteczku w Iowa. Innym razem pokazuje, jak rozmawia z robotnikami z Detroit. Kolejne zdjęcie to już spotkanie z ludźmi walczącymi o wyjście z uzależnienia od opiatów (klasa średnia coraz częściej sięga po pochodne heroiny, to duży problem, który pojawił się w ostatnich latach). Inne – spotkanie z somalijskimi uchodźcami. Tak się składa, że opowieść z wielkiej wyprawy Zuckerberga i Chan splata się z dyskusją o największych wyzwaniach społeczno-gospodarczych za oceanem. Miliarder nie tylko daje recepty. On przede wszystkim tworzy narrację o Ameryce jako wspaniałym kraju. Widać tu rękę byłych doradców Obamy. Nawiasem mówiąc: Zuckerberg na zamieszczanych zdjęciach prezentuje się świetnie. Najczęściej jest otoczony ludźmi, którzy albo mu coś tłumaczą, albo go słuchają. Wygląda jak prawdziwy lider. Nic dziwnego. Do dokumentowania swojej podróży twórca Facebooka zatrudnił fotografa Charlesa Ommanneya, który w portfolio ma fotografowanie kampanii Obamy i Busha.
Zresztą nawet kiedy Zuckerberg postuje na swoim portalu wprost z domowego zacisza, to i tak jego wpisy ocierają się o politykę. Przykład z ostatnich dni to zdjęcie córeczki Max i węgierskiego owczarka Beast (czyli Bestii). Pod nim twórca FB wspomina, jak świetnym czasem był okres dwumiesięcznego urlopu ojcowskiego, który wziął po narodzinach pierwszej córki. Teraz, wobec nadchodzących narodzin drugiej, znów skorzysta z tej opcji. Tyle że podzieli go na dwie części: pierwszy miesiąc weźmie zaraz po połogu, a drugi – w grudniu. Przy tej okazji podkreśla, że to regulamin Facebooka dopuszcza taką możliwość, a pracownicy jego firmy mogą liczyć aż na cztery miesiące urlopu rodzicielskiego, bo to „dobre dla całej rodziny”.
Kwestią jest więc raczej nie czy Zuckerberg w ogóle stanie do wyścigu o Biały Dom, a raczej czy zrobi to już w 2020 r. O wiele ciekawszym pytaniem jest, czy właścicielowi portalu, z którego korzystają dwa miliardy ludzi, prezydentura do czegokolwiek jest potrzebna?
Czy papież polubił Trumpa
Powiedzieć, że Facebook to potęga, to nic nie powiedzieć. Bardziej pasuje tu określenie gigant, który rośnie jak na drożdżach. W 2016 r. jego przychody wyniosły 27,6 mld dol., ponad połowę więcej niż w poprzednim. Pod koniec czerwca tego roku na portalu zarejestrował się dwumiliardowy użytkownik.
Facebook jest żarłoczny i agresywny. Wprowadzenie w serwisie możliwości zamieszczania oraz transmisji wideo spowodowało poważne nadszarpnięcie dotychczasowego lidera tego segmentu w internecie, należącego do Google’a portalu YouTube. Facebookowy komunikator Messenger zmienił podejście ludzi do SMS-ów, a właściwie sprawił, że mało kto ich już używa. Dziś do wielu serwisów i usług możemy zalogować się tylko za pomocą naszego facebookowego konta. Zuckerberg nie tylko chce wykorzystywać internet. On pragnie, byśmy bez konta na Facebooku nie mogli się po nim swobodnie poruszać.
„To jest (i zawsze będzie) darmowe!” – głosi informacja na głównej stronie Facebooka. Problem w tym, że w internecie niczego nie ma za darmo. Gdy rejestrując się na portalu, klikamy przycisk „Akceptuj”, zgadzamy się na to, że pod jego kontrolę przechodzi znaczna część naszego życia. Wiedza o tym, co klikamy i co „lubimy”, to tylko wierzchołek góry lodowej. Podczas instalacji aplikacji Facebooka na urządzenia mobilne dajemy m.in. dostęp do naszych zdjęć i filmów, które na nich umieściliśmy. Facebook ma także wgląd w konwersacje, które prowadzimy przez Messengera. Ba, czyta nawet te wiadomości, których ostatecznie nie wysłaliśmy.
Na podstawie tych wszystkich informacji dla każdego swojego użytkownika Facebook tworzy indywidualną bańkę. Słynny News Feed, czyli strumień wiadomości ze stron, które polubiliśmy, oraz o aktywności naszych znajomych, nigdy się nie powtarza. Teoretycznie Facebook dba o to, abyśmy po prostu widzieli przede wszystkim informacje z zakresu tych, które nas interesują. W rzeczywistości wszystko, co nam się wyświetla, tworzy zgrabną, przyjemną iluzję przyjaznego nam świata. Możemy więc być dobrymi znajomymi z kimś, kto ma zupełnie odmienne od nas poglądy, ale ze względu na te właśnie różnice Facebook zadba, byśmy nie widzieli tego, co nasi przyjaciele – i vice versa.
W efekcie może utwierdzać nas w jedynej słuszności naszych poglądów i odcina od innych. Portal ma się kojarzyć z czymś przyjemnym, bo inaczej nie będzie można dobrze wykorzystać tych wszystkich zgromadzonych o nas danych, które udostępniamy wraz z rejestracją, to jest sprzedać je reklamodawcom.
A przecież Facebook, choć jest perłą w koronie, to niejedyny element imperium Zuckerberga. Należą do niego także internetowy komunikator WhatsApp, platforma do udostępniania zdjęć Instagram czy technologia wirtualnej rzeczywistości Oculus VR.
Społecznościowe medium krótkotrwały kryzys przeszło pod koniec ubiegłego roku. Wybory w USA niespodziewanie wygrał Donald Trump. Zaraz potem świat poznał pojęcie fake news, czyli wiadomości, która powstała, by skompromitować politycznego przeciwnika i pokazać swojego faworyta w pozytywnym świetle. Reporterzy portalu BuzzFeed dotarli do macedońskiego miasteczka Veles. Zarejestrowano w nim aż 140 stron o amerykańskiej polityce. Prawie wszystkie uprawiały agresywną i hałaśliwą propagandę na rzecz kandydatury Trumpa, tworząc fake newsy bądź po prostu podkręcając prawdziwe wiadomości. Okazało się, że skutecznie wykorzystywały w jej rozprzestrzenianiu algorytmy facebookowego News Feeda, który okazał się wobec nich bezradny. Do najpopularniejszych fake newsów, które powstały na temat Trumpa w Macedonii, należał ten – nagłaśniany także przez media tradycyjne – o poparciu papieża Franciszka dla kandydatury republikanina.
Reakcja Zuckerberga była początkowo powściągliwa. Stwierdził, że jego portal na pewno nie miał wpływu na wynik wyborów i że 99 proc. wiadomości na Facebooku to nie fake newsy, choć nie powiedział, na jakiej podstawie podał takie właśnie dane. Dopiero potem portal zapowiedział, że podejmie kroki, aby jego system reklam nie był wykorzystywany w rozprowadzaniu fałszywek.
Wyobraźmy sobie jednak, że Zuckerberg startuje na prezydenta. Jak sam wykorzystałby Facebooka do swojej kampanii? Jak daleko by się posunął, by osiągnąć zwycięstwo? Zuckerberg jakby już się bronił przed tymi zarzutami i podkreśla, że media społecznościowe to nie media.
Miliarder geniusz powiedział także, że wyborcy głosują „na podstawie swoich własnych doświadczeń”. Ale chyba doskonale wie, że częścią tychże jest właśnie Facebook, który dla wielu jest jedynym oknem na świat.
Zuckerberg ogłosił na Facebooku manifest „Budowanie globalnej wspólnoty”. Wpis niby traktuje o przyszłości portalu społecznościowego, ale równie dobrze może odnosić się do całego świata. Na przykład wtedy, kiedy miliarder pisze o potrzebie „jednoczenia ludzkości”.