Wojna hybrydowa „bazująca na dezinformacji i na presji, mających charakter przemocy”. Tak minister obrony Antoni Macierewicz określił działania opozycji w niedawnym wywiadzie udzielonym Telewizji Trwam i Radiu Maryja. Zaniepokojony tym, że Polska jest z kimś w stanie wojny (jeden ze znajomych generałów zastanawiał się, czy nie powinien już zacząć kopać okopów), spytałem w Ministerstwie Obrony Narodowej, czy poinformowaliśmy o tym naszych sojuszników z NATO i czy poprosiliśmy ich o pomoc. Wszak art. 5 traktatu północnoatlantyckiego zakłada, że napaść na jednego z członków jest traktowana jako napaść na wszystkich.
Odpowiedź mnie nieco uspokoiła. „Określenie działań opozycji jako rodzaju wojny hybrydowej miało szerszy kontekst, choć trudno nie użyć takiego określenia, gdy śledzi się pewnego rodzaju aktywności zwłaszcza w mediach społecznościowych. Analiza działań prowadzonych w internecie pozwala na sformułowanie twierdzenia, że obecnie nie ma konieczności występowania do sojuszników o wsparcie w kwestii zwalczania obserwowanych ostatnio zjawisk” – wyjaśnili mi urzędnicy resortu obrony. Na pytanie, czy w razie ataku np. „zielonych ludzików” – podobnie jak na Ukrainie – resort obrony też będzie to nazywał wojną hybrydową, dostałem odpowiedź nieco wymijającą. Oto jej fragment: „Na razie poruszamy się w sferze domysłów i przypuszczeń, więc nie ma możliwości odpowiedzi na tę kwestię bardziej precyzyjnie”.
To mnie zmartwiło. Bo w tej kwestii nie chodzi nawet o Antoniego Macierewicza, który będąc już ministrem, publicznie mijał się z prawdą, m.in. w kwestii okrętów Mistral czy szybkiego zakupu Black Hawków. Nie chodzi nawet o szarganie jego wiarygodności, bo wydaje się, że obecnie wypowiedzi ministra obrony traktuje się z pewnym dystansem.
Problem dotyczy dewaluacji słów i języka. W polskiej debacie publicznej mamy do czynienia z utratą pierwotnych znaczeń, ze zmianą desygnatów. Jeśli jabłko zaczniemy nazywać gruszką, to nagle inni przestaną nas rozumieć. Jeśli pokojowe protesty opozycji określamy takim samym słowem jak trwającą od kilku lat wojnę na Ukrainie, która pochłonęła życie tysięcy ludzi, to wydaje się, że nasz język jest nieodpowiedni do opisu otaczającej nas rzeczywistości. Takim samym przykładem tego zjawiska jest ciągłe opowiadanie opozycji o dyktaturze Kaczyńskiego czy zamachu stanu przeprowadzanym przez Prawo i Sprawiedliwość. Mamy do czynienia z próbami, nieudolnymi zresztą, zmiany prawa, ale po pierwsze, na razie go nie zmieniono, po drugie, porównywanie państwa PiS do PRL, gdzie służby przeciwników władzy czasem po prostu mordowały, jest nie na miejscu i zupełnie nieodpowiednie.
Takie polityczne zacietrzewienie, pomijając różne inne negatywne efekty, jak choćby wzajemna niechęć ludzi znających się od lat, ma także skutki na płaszczyźnie językowej.
Bo warto sobie wyobrazić takie dwie sytuacje.
Na północnym wschodzie Polski nagle pojawiają się umundurowani mężczyźni bez żadnych flag i odznak i zaczynają wzniecać bunt przeciwko państwu polskiemu. Jeśli wtedy przedstawiciele resortu obrony nazwą to wojną hybrydową, to trudno te słowa będzie traktować poważnie. Przecież z wojną hybrydową mieliśmy do czynienia właśnie w ubiegłym tygodniu. Albo w Polsce faktycznie dojdzie do budowania państwa autorytarnego, służby przestaną być poddawane kontroli i powstanie państwo w państwie, niczym SB przed 199 0 r . Jeśli wtedy ktoś powie o dyktaturze, to znów trudno będzie mu uwierzyć – przecież to samo mówił rok temu przy okazjach zupełnie do tego niepasujących.
Wydaje się, że dla dobra debaty publicznej w Polsce, dla dobra nas – obywateli, politycy powinni używać bardziej precyzyjnego języka. Nie mówię o tym, by się nie spierali, by mieli taką samą wizję Polski, by nagle padli sobie w objęcia. Wręcz przeciwnie. Niech się kłócą, spierają, niech biorą udział w debatach parlamentarnych. Ale warto, by robili to roztropnie, odpowiednie dając rzeczy słowo. Bo wtedy gdy faktycznie wybuchnie pożar, potraktujemy go poważnie i nie pozbawimy się szansy, by go ugasić.