Nowe sprawy sądowe mogą opóźnić zapowiadane na marzec złożenie formalnego wniosku o rozpoczęcie procedury brexitu.
Brytyjski Sąd Najwyższy zdecyduje dziś, czy rząd Theresy May musi uzyskać zgodę parlamentu na formalne notyfikowanie zamiaru opuszczenia Unii Europejskiej. Choć orzeczenie – najprawdopodobniej niekorzystne dla rządu – nie zatrzyma brexitu, może go opóźnić, szczególnie że nie zakończy prawnych batalii dotyczących różnych aspektów rozwodu z Brukselą.
Sprawa nie jest próbą odwrócenia wyników czerwcowego referendum. Nawet Gina Miller – menedżer funduszu inwestycyjnego z londyńskiego City, która złożyła pozew – mówi, że uznaje rezultat plebiscytu. Sędziowie mają rozstrzygnąć, czy tzw. prerogatywa królewska, na mocy której premier w imieniu monarchy prowadzi politykę zagraniczną, obejmuje prawo do odwołania się do art. 50 traktatu lizbońskiego, czy też – jako że wyjście z Unii zmienia porządek prawny, a od stanowienia prawa jest parlament – potrzebna jest jego zgoda. A także to, czy potrzebna jest też zgoda parlamentów Szkocji, Walii i Irlandii Północnej.
Brytyjska premier uważa, że skoro Izba Gmin zgodziła się na przeprowadzenie referendum, to de facto zgodziła się na będące jego konsekwencją aktywowanie art. 50. Ale w niższej instancji w listopadzie 2016 r. rząd przegrał. Odwołał się od tego wyroku do Sądu Najwyższego – który po raz pierwszy w swojej historii zajmuje się jakąkolwiek sprawą w pełnym, 11-osobowym składzie – ale według większości opinii i tu decyzja będzie na korzyść parlamentu. Rząd jest pogodzony z takim rozstrzygnięciem, bo – jak ujawnia prasa – przygotowane są już cztery wersje wniosku, który miałby zostać poddany pod głosowanie. Teraz chodzi o to, czy sąd uzna, że wystarczy zwykła rezolucja, którą można przyjąć w jednym głosowaniu, czy też potrzebna jest ustawa, co byłoby bardziej czasochłonne.
Teoretycznie, skoro większość członków Izby Gmin opowiadała się przed referendum za pozostaniem w Unii, parlament mógłby nie udzielić rządowi takich pełnomocnictw i zablokować brexit. Ale do tego nie dojdzie, bo w brytyjskim jednomandatowym systemie wyborczym zagłosowanie wbrew wynikom referendum byłoby dla wielu posłów politycznym samobójstwem. Wniosek poprze nie tylko większość konserwatystów. Nawet lider opozycyjnej i raczej proeuropejskiej Partii Pracy Jeremy Corbyn zaapelował do własnych posłów o uszanowanie rezultatu. A Theresa May, przedstawiając w zeszłym tygodniu cele negocjacyjne, zapowiedziała, że Izba Gmin zagłosuje też nad porozumieniem w sprawie warunków wyjścia, zaś wszystkie cztery wspomniane wersje wniosku są bardzo lakoniczne, by nie budziły większych kontrowersji.
To, że parlament zgodzi się na rozpoczęcie procedury opuszczenia UE, nie rozwiązuje jeszcze sprawy. Po pierwsze, gdyby sąd uznał, że potrzebna jest ustawa, posłowie mogą – i zapewne będą – domagać się dodatkowych zabezpieczeń w negocjacjach lub próbować osłabić twardy brexit. Dodatkową komplikacją będzie, jeśli się okaże, że potrzebna będzie zgoda parlamentów trzech mniejszych części składowych Królestwa. Nie chodzi o to, że Szkoci są niechętni wychodzeniu z UE, May obiecała, że będzie się konsultować z rządami Szkocji, Walii i Irlandii Płn. w sprawie negocjacji. Ale w Irlandii Płn. przed kilkoma dniami przedterminowo rozwiązano parlament, a nowe wybory odbędą się pod koniec marca. A premier zakłada, że wniosek w sprawie brexitu zostanie złożony najpóźniej w marcu.
Dzisiejszy wyrok nie kończy sądowych batalii, tylko je raczej zaczyna, bo wiadomo już o kilku innych przygotowywanych wnioskach. Sąd będzie musiał np. zdecydować, czy wynik referendum dał brytyjskiej premier prawo do wyprowadzenia kraju także z jednolitego rynku unijnego albo – choć tym ma się zająć Trybunał Sprawiedliwości UE – czy po uruchomieniu art. 50 możliwe jest wycofanie się z niego bez zgody pozostałych 27 państw. Rozstrzygnięcie tych wszystkich spraw może potrwać nawet dłużej niż dwa lata przewidziane na negocjacje w sprawie opuszczenia Unii.
Sąd Najwyższy pierwszy raz w historii orzeka w pełnym składzie