To już koniec złudzeń, którymi żyli uczestnicy wojny polsko-polskiej. Ten krach może w końcu im uświadomi, że ostateczne zwycięstwo jednej ze stron nigdy nie będzie możliwe.
Tak naprawdę to mamy za sobą już dekadę rządów PO–PiS-u, które okazały się wielkim rozczarowaniem. Szczęściem dla obu zwaśnionych partii mało kto ma tego świadomość, bo historyczni ich liderzy – Donald Tusk i Jarosław Kaczyński – odnieśli jeden sukces. Udało im się wydzielić z polskiego narodu (choć pojęcie to robi się coraz bardziej anachroniczne z powodu głębokości podziału) dwa nienawidzące się plemiona.
Te plemiona nie są liczne – zważywszy na to, że nawet połowa Polaków nigdy nie uczestniczy w żadnym głosowaniu, to realnie skupiają one po kilkanaście procent dorosłych obywateli. Jednak to one nadają ton życiu publicznemu. To one zdominowały bezwładną większość i tych mieszkańców III RP/IV RP, którzy w wojnie nie zamierzają brać udziału, lecz nie chcą wyrzekać się wpływu na sprawy publiczne. Te dwie agresywne mniejszości sterroryzowały bierną większość i skutecznie organizują jej życie. Przy tym manipulują faktami, dowodząc, że konflikt trwa wiecznie, sięgając korzeniami co najmniej żołnierzy wyklętych, a być może czasów pierwszych rozbiorów. Tymczasem latem 2005 r. PO oraz PiS szły do wyborów, żeby pokonać wspólnego wroga – Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Przez cztery lata rządów SLD skompromitowało się za sprawą afer, nepotyzmu, traktowania państwa jak prywatnego folwarku, nawet działania na jego szkodę – tu warto przypomnieć historię utrącenia przez ekipę premiera Leszka Millera gotowej już umowy o budowie gazociągu z Norwegii. Obie postsolidarnościowe partie zapowiadały rozliczenie postkomunistów, a wytypowany przez Platformę Obywatelską na przyszłego premiera Jan Maria Rokita regularnie opowiadał o koalicji z „naszymi przyjaciółmi z PiS”. Lecz wybory niespodziewanie wygrało Prawo i Sprawiedliwość. Po czym Jarosław Kaczyński na przyszłego szefa rządu desygnował Kazimierza Marcinkiewicza, by Lech Kaczyński mógł wystartować w zbliżających się wyborach prezydenckich. Bo jak przewidywał szef PiS – dwóch Kaczyńskich na kluczowych stanowiskach w kraju Polacy nie zaakceptują.
Ale prezydent i premier z jednej partii oznaczał, iż Platforma stawała się jedynie przystawką dla silniejszego koalicjanta. Bliskość programowa, światopoglądowa i biograficzna stanowiła ogromne zagrożenie. Zwłaszcza że klęska SLD była tak ogromna, iż wroga nie musiano nawet dobijać. Przyjaciele zajęli się więc sobą. Bliskość ideowa i życiorysowa groziła, że jedna z partii zassie drugą. A nie po to Kaczyński i Tusk rozbili swoje wcześniejsze macierzyste ugrupowania (UW i AWS) i założyli własne, by teraz ryzykować ich utratę. Po wyborach Platforma miała słabszą pozycję, więc Tusk zaczął ostro grać przeciwko PiS. Kaczyńscy podjęli wyzwanie, bo szansa uczynienia z PO przystawki wymknęła się im z rąk.
Tak Polska stała się polem bitwy politycznej, o tyle nietypowej, że dwie główne partie nie reprezentowały istniejącego podziału, lecz musiały go wykreować. Szło to opornie aż do katastrofy prezydenckiego Tu-154 w kwietniu 2010 r. Za sprawą śmierci prezydenta i znanych polityków wzbudzanie nienawiści było o wiele prostsze. W tym czasie PO oraz PiS wpisywały się stopniowo w naturalne podziały na scenie politycznej. Platforma skręciła światopoglądowo w lewo, stała się euroentuzjastyczna, z kolei Prawo i Sprawiedliwość odpowiedziało konserwatywnymi i narodowymi wartościami oraz coraz silniejszym związkiem z Kościołem katolickim. Wokół obu ugrupowań skupiły się dwie, ideologicznie sobie obce, elity.
Taki stan rzeczy nie byłby niczym groźnym, gdyby nie fundamentalne założenie przywódców niegdyś bratnich partii, niezmienne od 10 lat. Sprowadza się ono do przekonania, iż tych drugich wkrótce da się z życia publicznego całkowicie wyeliminować.
Rozczarowanie po afrykańsku
Kraj Tysiąca Wzgórz w sercu Afryki pierwsi w VIII w. zasiedlili, specjalizujący się w uprawie roli, Hutu. Cztery stulecia później wraz z bydłem przybyli tam Tutsi. To oni okazali się lepiej zorganizowani i bitniejsi, więc choć dużo mniej liczni, podporządkowali sobie rolników i założyli Królestwo Rwandy. Stając się jego polityczną i finansową elitą. Choć od czasu do czasu musieli oddawać władzę Hutu, gdy ci rośli w siłę.
O wiele rzadziej rządzące Hutu czuło się krzywdzone przez Tutsi. Wzajemna niechęć trwała przez stulecia, choć oba plemiona na co dzień koegzystowały całkiem dobrze, specjalizując się w uzupełniających się gałęziach gospodarki. Ten stan rzeczy zręcznie potrafili wykorzystać europejscy kolonizatorzy. Najpierw Niemcy, a potem Belgowie. Ich zarządzanie Rwandą polegało na podsycaniu plemiennych waśni i dbaniu o to, by żadna ze stron nie uzyskała zdecydowanej przewagi. Wówczas obie szukały poparcia u białego protektora. Ale w połowie XX w. europejski protektorat osłabł i skłócone plemiona wreszcie mogły spełnić marzenie, czyli skoczyć sobie do gardeł.
Pierwsza wojna domowa wybuchła w 1959 r., trzy lata przed proklamowaniem przez Rwandę niepodległości. Przyniosła ona władzę zwycięskim Hutu, z czym Tutsi nie zamierzali się pogodzić. Stąd kolejne konflikty. Sytuacja ustabilizowała się dopiero po zamachu stanu w 1973 r., gdy rządy objął Juvénal Habyarimana. Dyktator wprawdzie wywodził się z plemienia Hutu, lecz szukał sposobów na wygaszenie waśni etnicznych. Udawało mu się to aż do drugiej połowy lat 80., kiedy nadszedł ekonomiczny krach.
„Gdy ceny kawy na światowych rynkach spadły o ponad 50 proc., nastąpiło załamanie gospodarki, które spowodowało klęskę głodu. Władze nie były w stanie zapanować nad sytuacją, więc zwróciły się o pomoc do Banku Światowego. Warunkiem jej otrzymania było zaakceptowanie założeń planu stabilizacyjnego – opisuje w monografii »Trybunały Gacaca – rwandyjska forma rozliczania się z ludobójstwem« Anna Kozłowska. – Implementacja rozpoczęła się w 1989 r.: zliberalizowano handel, sprywatyzowano część państwowych przedsiębiorstw, zlikwidowano rządową pomoc dla rolnictwa i służby zdrowia, ograniczono liczbę osób zatrudnionych w administracji państwowej. Zdewaluowano franka rwandyjskiego, co spowodowało ogromną inflacją i upadek sektora usług publicznych. Reformy były wstrząsem dla i tak słabej gospodarki oraz dla ludności”.
O ile kryzys kawowy zachwiał Rwandą, to lekarstwo zaaplikowane przez BŚ ją dobiło. Tutsi chwycili za broń i przez trzy lata ich Rwandyjski Front Patriotyczny (RFP) próbował obalić Habyarimana, aż ONZ wynegocjowała zawieszenie walk. Lecz najgorsze miało dopiero nadejść. Po wybuchu konfliktu radykalni Hutu rozpoczęli wielką kampanię propagandową skierowaną przeciw ludowi Tutsi. „Prym w tej kwestii wiodła gazeta »Kangura«, a później Radio Tysiąca Wzgórz. Co ważne, zostały one utworzone po wybuchu wojny między RFP a Rwandą w 1990 r.” – podkreśla Kozłowska. Prowadząc akcję propagandową, korzystano ze sprawdzonych europejskich wzorców. Po pierwsze zadbano o odhumanizowanie wroga: najczęściej porównywano Tutsi do karaluchów. Starano się generalizować – traktując wszystkich członków tego plemienia jako sympatyków RFP (co nie było prawdą, bo większość Tutsi odrzucała rebelię). Przede wszystkim zaś potęgowano wśród Hutu atmosferę strachu, nieustannie dowodząc, iż drugie plemię lada chwila obali legalny rząd, a potem zacznie się mścić za lata upokorzeń. „Do ludzi mówiono prostym językiem, a czas między audycjami wypełniały bloki muzyczne (serwowano muzykę zagraniczną i lokalną). Cechą charakterystyczną radia była jego interaktywność, która pozwalała na bezpośredni kontakt ze słuchaczami na antenie. Prowadzący zachęcali słuchaczy do dzwonienia, dzielenia się plotkami, wyrażania swoich opinii, zamawiania piosenek, które puszczano na antenie” – odnotowuje Anna Kozłowska. Wzniecanie nienawiści miewało więc całkiem miły charakter.
Psychoza oblężonej twierdzy „wybuchła” 7 kwietnia 1994 r. Dzień wcześniej samolot, którym lecieli Juvénal Habyarimana i prezydent Burundi Cyprien Ntaryamira, został zestrzelony. Za zamachem stali najprawdopodobniej radykałowie z otoczenia prezydenta Rwandy. Dowództwo nad Gwardią Prezydencką przejął Theoneste Bagosora i na jego rozkaz stolice kraju objęto blokadą. „W początkowej fazie skupiono się na likwidacji osób związanych z władzą, które mogły zagrozić planom skrajnych Hutu. Obszar działań obejmował przede wszystkim Kigali. Wśród ofiar byli zarówno Tutsi, którzy mieli współtworzyć nowy rząd, jak i umiarkowani Hutu” – opisuje Anna Kozłowska.
Zamachowcy udowodnili, jak wiele nauczyli się od białych kolonizatorów, którzy do perfekcji opanowali sztukę robienia krwawych rewolucji. By osiągnąć sukces, należy w pierwszej kolejności wymordować osoby o umiarkowanych poglądach, skłonne do szukania kompromisu i odrzucające przemoc. Jednym słowem elitę, by nie pociągnęła za swoim przykładem ludu. Gdy jej zabraknie, wówczas tłum łatwo da się nakłonić do każdego okrucieństwa. W Rwandzie ta prawidłowość zadziałała bezbłędnie. Po kilku latach potęgowania strachu Hutu wreszcie mogli odreagować. „Trzy czwarte ofiar zginęło w ciągu pierwszych sześciu tygodni. Skala zbrodni niewyobrażalna jak na tak mały kraj. Z 1,25 mln Tutsi (15 proc. ludności Rwandy) przeżyło ok. 200–300 tys. Specyficzna dla rwandyjskiego ludobójstwa była decentralizacja planowania zabójstw. Burmistrzowie czy naczelnicy wiosek organizowali lokalne oddziały morderców, a zwykli Hutu masowo się do nich przyłączali i zabijali sąsiadów Tutsi” – opisuje Kozłowska.
Wielka rzeź, wedle zamysłu jej organizatorów, miała raz na zawsze rozwiązać problem etnicznego podziału Rwandy. Tymczasem wszystko potoczyło się odwrotnie. Świat długo przyglądał się ludobójstwu, aż wreszcie doniesienia mediów i 3 mln uchodźców zmusiły polityków do działania. Pod koniec czerwca 1994 r. interwencję rozpoczęły siły zbrojne Francji i wojska krajów afrykańskich pod flagą ONZ. Ich wkroczenie wykorzystali partyzanci Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, rozpoczynając własną ofensywę. Uwieńczoną przejęciem władzy w Rwandzie przez Tutsi. Wkrótce aresztowali oni 120 tys. Hutu, a drugie tyle przymusowo osadzili w obszarach odosobnienia. Z których niewielka część przeżyła. Odwet okazał się nieco mniej krwawy, lecz dokończył rujnowanie kraju. Teraz to Hutu organizowali własną partyzantkę, walczącą do dziś z rządzącymi Rwandą Tutsi.
Na wielką ironię losu zakrawa fakt, że po takiej hekatombie powrócił stan równowagi, przypominający odbicie sytuacji sprzed rzezi. Rolę ugodowego dyktatora przejął, wywodzący się tym razem z plemienia Tutsi, Paul Kagame. Stara się on łagodzić waśnie plemienne i pacyfikować poczynania partyzantki Hutu. Jak na razie znów dominują ugodowcy, a dyktator trzyma radykałów na smyczy. Dopóki ma siłę. Jaki więc miała sens śmierć ok. 1,5 mln ludzi, nikt nie potrafi odgadnąć. Pewnie dlatego, że nigdy taki sens nie istniał.
Plemienność nad Wisłą
Nasze plemiona znajdują się na etapie budowania psychozy oblężonej twierdzy. A te media, które są z nimi związane, oraz harcownicy na FB i Twitterze, cały czas podsycają poczucie zagrożenia. Obie strony są w swoich działaniach konsekwentne. Po pierwsze prezentują siebie jako stronnictwo pragnące narodowej zgody, pomimo fauli w wykonaniu przeciwnika. Z kolei, wedle propagandowego przekazu, to drugie plemię nieustannie knuje, jak zdobyć władzę absolutną, by potem brutalnie rozprawić się z wrogiem.
Propagandziści propisowscy promują ostatnio wizję puczu „tysiąca kanapek” w Sejmie, który miał wzniecić niepokoje społeczne, przyspieszyć bunt kadry dowódczej w wojsku i zablokować uchwalenie budżetu. Czego wynikiem stałyby się przedterminowe wybory i odsunięcie PiS od władzy. W końcowej fazie scenariusza doszłoby do masowego rozliczania elity obecnie rządzącej. Propagandziści obozu liberalno-lewicowego ogłosili z kolei upadek demokracji, sfałszowanie przyszłych wyborów, rychłą falę aresztowań liderów opozycji, dyktaturę Kaczyńskiego, zaś wisienką na torcie stała się Obrona Terytorialna. Wkrótce z rozkazu szefa MON Antoniego Macierewicza jej żołnierze będą pacyfikować wolnościowe manifestacje, strzelając do tłumów z karabinów maszynowych.
Nieustanne podsycanie strachu we własnym obozie służy mobilizowaniu jego członków. Ogarnięty histerią człowiek wyłącza rozum i gotów jest się bić z wrogiem do końca. Jak propaganda ta oddziałuje na zachowania Polaków, nadal trudno ocenić. Pewne wyobrażenie daje sondaż IPSOS przeprowadzony na zlecenie portalu OKO.press. Wedle jego wyników 6 proc. zapytanych gotowych było wyjść na ulice, by bronić rządzących. Natomiast uczestniczyć w protestach chciało 11 proc. spośród 1003 zapytanych osób. Wedle OKO.press wynika z tego, że w Polsce jest: „1,8 mln skłonnych do aktywnej obrony »dobrej zmiany« oraz 3,4 mln gotowych protestować i wspierać protesty”. Wyciąganie takich wniosków z sondażu przeprowadzonego na ograniczonej próbie wydaje się zbyt daleko idące. Acz zadyma z liczbą uczestników powyżej miliona przyniosłaby rujnujące efekty dla całego kraju. Zaś jej wynikiem (bez względu na liczbę ofiar) nie mogłoby być nic innego niż tylko powrót do stanu równowagi.
Bo zauważmy, że po zwycięskich wyborach PiS w swojej arogancji dowodziło, że obóz lewicowo-liberalny podzieli los SLD. Tymczasem skompromitowana PO nie implodowała. Choć brakuje jej wszystkiego – programu, wiarygodności oraz charyzmatycznego lidera – i tak może ona liczyć na kilkanaście procent głosów. Jej klon, Nowoczesna Ryszarda Petru, prezentuje się równie beznadziejnie, a w sondażach wypada jeszcze lepiej. Łącznie oba ugrupowania mają szanse przyciągnąć nawet 40 proc. głosów ludzi uczestniczących w wyborach. Przez rok czasu PiS usiłował Polakom nieba przychylić. Dał im 500+, obniżył wiek emerytalny, poniósł pensję minimalną i z tępą konsekwencją wciela w życie nawet najbardziej absurdalne obietnice wyborcze, a o takim wyniku nie może nawet marzyć. Zwycięstwo nad drugim plemieniem nie przybliżyło się o krok. Nawet zdobycie w parlamencie większości konstytucyjnej wydaje się całkowicie nierealne.
Aż chce się tu przypomnieć komentarz, jaki Jarosław Kaczyński zaserwował współpracownikom po przegranych wyborach prezydenckich w 2010 r., gdy na potrzeby kampanii przybrał maskę łagodnego liberała. „Cnotę straciliśmy, a rubla nie zarobili” – oświadczył na posiedzeniu kierownictwa PiS przed rozpoczęciem rozliczeń. W oryginale to XIX-wieczne warszawskie przysłowie brzmiało zdecydowanie dosadniej: „Dupy daliśmy, no a rubla nie pałuczili”.
Rozczarowanie po polsku
W przyszłym roku Polaków czeka seria podwyżek opłat za: gaz, prąd, wodę. Wzrosną ceny żywności i najprawdopodobniej benzyny, o drastycznym skoku ubezpieczenia OC nie wspominając. Odczujemy to wszyscy. Już tylko te czynniki spowodują, że marzenie PiS o zyskaniu i utrzymaniu poparcia powyżej 35 proc. można między bajki włożyć. Jeśli zaś Kaczyński zacznie grać zbyt ryzykownie dociskając opozycję, majstrując przy ordynacji wyborczej, ograniczając wolność mediów, to przy rozhuśtanych nastrojach społecznych ryzykuje wybuch niezadowolenia większy od czarnego protestu.
Tymczasem liczba etatów w policyjnych oddziałach prewencji wynosi 6801. Reszta policjantów, Żandarmeria Wojskowa oraz mityczna Obrona Terytorialna nie posiada wystarczających umiejętności radzenia sobie z agresywnym tłumem (o wyposażeniu nie wspominając). W czasie stanu wojennego oddziały ZOMO liczyły ok. 13 tys. funkcjonariuszy i mogły liczyć na wsparcie wojska. Mimo to ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego oceniała, że w razie powszechnego buntu będzie potrafiła utrzymać kontrolę jedynie nad stolicą i dwoma innymi wielkimi miastami w kraju. Jeśli zbuntowałoby się trzecie, zabrakłoby odwodów do jego pacyfikacji. Wówczas pozostawało użycie broni maszynowej lub negocjacje. Jeśli druga strona chciałaby negocjować.
W bezwładnej III RP/IV RP – z niepewną armią i zdemoralizowaną administracją oraz sympatyzującymi z opozycją sądami, rząd od biedy ma szanse utrzymać kontrolę nad stolicą. Co do reszty miast pozostanie mu modlitwa. Jeśli więc przywódcy PiS założą, że podsycając emocje, zdominują drugie plemię, to w końcu staną przed koniecznością rozpisania przedterminowych wyborów, które przegrają. Od dawna marzy o nich opozycja, czego nie ukrywa pozbawiony przez Państwową Komisję Wyborczą funduszy na partyjną działalność Ryszard Petru.
Wydłuża się też lista polityków deklarujących, jak to PiS oraz prezydent Andrzej Duda zostaną rozliczeni po wyborach. Im bardziej opozycja czuje się bezradna, tym z większą lubością śni o więzieniach wypełnionych po brzegi „przyjaciółmi z PiS-u” i bierze się do podsycania poczucia zagrożenia wśród własnego elektoratu. Bez oglądania się na fakty. Przez osiem lat największy spryciarz III RP Donald Tusk usiłował zepchnąć Prawo i Sprawiedliwość na margines, z którego nie byłoby powrotu. Ogrywał Kaczyńskiego wielokrotnie (i boleśnie), a mimo to przegrał. Liczb bowiem nie da się oszukać. Jeśli jakaś organizacja posiada wierny, a przy tym duży elektorat, to w demokratycznym kraju z polityki wyeliminować jej nie sposób. Przedterminowe wybory mogą więc przynieść rządy koalicji antypisowskiej, lecz jej władza będzie jeszcze słabsza niż obecna. Owszem, może się ona pokusić o próbę rozliczania wrogiego plemienia, z nadzieją na jego wyeliminowanie. Wówczas czeka ją zetknięcie z faktem, iż na ostatnim marszu niepodległości w Warszawie zjawiło się jakieś 100 tys. ludzi. Młodzi narodowcy są zapatrzeni w Kaczyńskiego, choć traktuje ich on jak jeszcze jedno użyteczne narzędzie polityczne. Ci, którzy spróbują rozliczeń oraz impeachmentu prezydenta Dudy, muszą się liczyć ze zderzeniem z rozwścieczonym tłumem żądnym głów „brukselskich zdrajców”. Wypada tu przypomnieć liczbą 6801 etatów w oddziałach prewencji.
Przyszły rok szykuje więc pasmo rozczarowań dla obu plemion zakleszczonych w patowej sytuacji. Nie raczą one przy tym zauważyć, że wpędziły się w nią na własne życzenie. Fundamentalnym problemem dekady PO–PiS-u jest to, że oba obozy za główny cel działania stawiały nie zarządzanie krajem czy budowanie dobrze funkcjonujących instytucji, lecz wyeliminowanie tych drugich. I choć upłynęło ponad dziesięć lat, to do zakutych politycznych łbów nadal nie dociera, że niczego takiego nie da się osiągnąć. Za to po raz kolejny w dziejach Polska staje się państwem sezonowym. Nie da się nim sterować, wyznaczać strategicznych planów. Państwem, które rozsypie się jak domek z kart w zderzeniu z poważnym kryzysem lub przeciwnikiem.
Warto więc już zacząć stawiać pytanie, jak wyjść z rzeczywistości PO–PiS-u, zanim nie będzie za późno. Bo kiedy dwie mniejszości tłuką się zapamiętale, na koniec rachunki płaci bierna większość, zaś jej rozczarowanie nie ma żadnego znaczenia.