- Czekamy na to, jak państwa będą podchodzić do znowelizowanej dyrektywy o delegowaniu. W dobie pandemii niektóre mogą chwytać się każdych możliwych metod, by ograniczać dostęp pracownikom z innych krajów - mówi w rozmowie z DGP Bartosz Świderek, wiceprezes firmy Pol-Inowex zajmującej się relokacją pracy.
Na jak dużą skalę zajmują się państwo delegowaniem pracowników?
Nasza firma zajmuje się kompleksowym przenoszeniem fabryk oraz zakładów przemysłowych i technologicznych. Oczywiście najczęściej pracujemy w krajach, gdzie jest najwięcej przemysłu, ale właściwie można powiedzieć, że realizowaliśmy projekty już w każdym kraju europejskim. Jesteśmy największą tego typu firmą w Europie. Raz jesteśmy w Norwegii, potem w Szwajcarii, potem w Hiszpanii. Pracujemy też na rynkach pozaeuropejskich, najdalej w Nowej Zelandii i Urugwaju.
Projekty wyglądają bardzo różnie, czasami trwają kilka tygodni, czasami kilkanaście miesięcy. Nie tylko delegujemy do nich naszych pracowników, ale też posiłkujemy się podwykonawcami na miejscu, bo w ten sposób pewne usługi można taniej i szybciej wykonać.
Jak zmieniło się delegowanie po wejściu w życie pod koniec lipca znowelizowanej dyrektywy o pracownikach delegowanych?
Ciągle trudno to ocenić, ponieważ dyrektywa działa bardzo krótko. Na razie nie spotkaliśmy się z jakimiś negatywnymi skutkami lub dużymi utrudnieniami. Dla dużej firmy delegującej pracowników do innych krajów europejskich wszelkie nowe utrudnienia nie są niczym nowym, ponieważ i tak musieliśmy przestrzegać wszelkich przepisów dotyczących pracy, opodatkowania. Oczywiście poprzednia dyrektywa wiele ułatwiała, bo w przypadku krótkich delegowań mogliśmy korzystać z polskiego prawa. Teraz na pewno będzie trochę więcej biurokracji, a to przełoży się na wyższe koszty. Jeśli tak, to my jako usługodawcy będziemy musieli wziąć za nasze usługi większe wynagrodzenie.
Cena pozostanie konkurencyjna? Czy w ogóle można stwierdzić, że do tej pory konkurowali państwo na europejskich rynkach niską ceną usługi?
W niektórych branżach rzeczywiście jest dumping cenowy pracy z Polski, Rumunii, Bułgarii. To może było przyczyną, dla której pracownicy delegowani z tych krajów stali się niemile widziani. Natomiast w przypadku mojej i bardzo wielu innych branż na tamtych rynkach, zwłaszcza opiekunów osób starszych, bez pracowników delegowanych nie byłoby kim tych prac wykonywać. Nie ma tam, na miejscu, wystarczającej liczby pracowników, którzy mogliby to robić. Tutaj już dumpingu cenowego nie ma i można powiedzieć, że w tak wrażliwej branży jak np. opiekunowie osób starszych każdy zapłaci tyle, ile ktoś będzie chciał, byleby mieć osobę do opieki.
Akurat w tej branży wiele firm działa w szarej strefie, np. w Niemczech.
Właśnie dlatego być może dyrektywa trochę ucywilizuje ten rynek. Wiele jest małych firm delegujących, które dzisiaj są zarejestrowane, przychodzi kontrola i jutro już jej nie ma, a powstaje w jej miejsce inna. Wiele jest działania na granicy prawa i dla takich firm, jak moja, konkurencją nie są pracownicy lokalni, ale właśnie nieuczciwa konkurencja z szarej strefy.
Co szczególnie budzi niepewności, jeśli chodzi o dyrektywę o delegowaniu pracowników?
Nadal nie wiadomo, jak do niej podejdą państwa. Możemy być traktowani przez podmioty kontrolujące w sposób albo łagodny, albo bardzo restrykcyjny, chociaż w granicach prawa.
Wiemy o tym, że Francja jeszcze przed wejściem w życie znowelizowanej dyrektywy o pracownikach delegowanych na własną rękę prowadziła rygorystyczne kontrole w polskich firmach. Co może się teraz wydarzyć na tamtym rynku?
Jeśli chodzi o Francję, to my do końca roku nie będziemy wykonywać tam żadnych projektów, ponieważ jest to kraj, który najbardziej restrykcyjnie podchodzi do przestrzegania wszelkich przepisów. Te wszystkie kontrole są bardzo gnębiące i zniechęcające. Ja jako szef mógłbym uznać, że to jest ryzyko wkalkulowane w prowadzenie tego biznesu. Ale mi szkoda moich pracowników, którzy będą nachodzeni, źle traktowani i skoro mamy tej pracy dość gdzie indziej, to nie musimy jej wykonywać we Francji. Jako ciekawostkę dodam, że firm z mojej branży we Francji praktycznie nie ma. Nikt miejscowy tego nie zrobi, bo nie ma kompetencji i know-how.
Proszę powiedzieć coś więcej o doświadczeniach we Francji.
My nie mieliśmy do tej pory żadnych problemów, natomiast jesteśmy dużą firmą, a naszymi zleceniodawcami są przeważnie duże koncerny. Spełniamy wysokie normy bhp, więc być może kontrolujący wiedzieli o tym. Natomiast nasi koledzy ze stowarzyszenia Inicjatywa Mobilności Pracy czy inni członkowie mieli duże problemy z kontrolami. Podjęliśmy tę decyzję, nie kierując się własnym doświadczeniem, ale innych.
A czy jest coś, co by przekonało państwa do powrotu do Francji?
Oczywiście, my nie zakładamy, że nigdy już tam nie będziemy pracować. Stawki w tej branży we Francji są wysokie, bo nie ma renomowanej konkurencji. Na pewno tam wrócimy, ale gdy już będzie wiadomo, jak się przygotować do kontroli. Wydaje mi się, że mogłaby powstać lista firm delegujących pracowników, które są potrzebne w danym kraju. Założeniem Francuzów było pozbycie się tych niepotrzebnych i działających w szarej strefie lub na granicy prawa. Teraz istnieje ryzyko, że przepisy, które Francja wprowadzi na podstawie dyrektywy, ograniczą dostęp wszystkich usług delegowanych, co odbije się negatywnie na ich rynku i na gospodarce. W najbliższych miesiącach to powinno się wyjaśnić. COVID-19 też wprowadza dużo zamieszania. W zasadzie z naszego punktu widzenia to jest dużo większe zmartwienie niż dyrektywa o delegowaniu pracowników.
Komisja Europejska wydała zalecenia, które miały ułatwić mobilność pracowników w UE.
Jeżeli chodzi o przemieszczanie się, to nie ma żadnego problemu. Natomiast wiele krajów wprowadza zasady dotyczące higieny pracy i społecznego dystansowania, które są bardzo dużym utrudnieniem. Przerwaliśmy teraz projekt we Włoszech, ponieważ z naszym klientem doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy w stanie przestrzegać przepisów, które akurat w tym regionie we Włoszech są stosowane bardzo rygorystycznie. Przepisy są jedne dla całego kraju, ale w niektórych regionach są traktowane bardziej restrykcyjnie, a w innych mniej. W miejscu, gdzie my mieliśmy projekt, niedaleko Wenecji, akurat podchodzi się do tego bardzo poważnie. Nie możemy dalej pracować, bo pracownicy muszą czasami coś zrobić w odległości mniejszej niż 1,5 m od siebie. A tam nie ma wyjątków.
Biznes nie próbował rozmawiać z władzami, by trochę poluzowały obostrzenia?
Dyscyplina we Włoszech mnie zaskoczyła. Tak się wydawało, że we Włoszech kawka, mokasyny, skuter i jedziemy. Nie, takiej dyscypliny, jaka jest we Włoszech, nie widziałem w żadnym innym kraju.
Ja tego nie chcę krytykować. Kiedyś zwróciłem uwagę w rozmowie z włoskim klientem, że może trochę przesadzamy z obostrzeniami, a on mówi na to, że w jego wsi zmarły cztery osoby, a w jego żony trzy. Na taki argument nie można nic odpowiedzieć. Oni wiedzą, że to nie są żarty i że obostrzeń trzeba przestrzegać. Na początku tego nie robili i to szybko się źle dla nich skończyło. Większość ludzi w Polsce nie zna nikogo, kto zmarł, na północy Włoch taką osobę zna prawie każdy.
Wracając do delegowania – dużo mówiło się o zrównaniu wynagrodzeń pracowników delegowanych z miejscowymi. To się wydarzy?
Dyrektywa narzuca na nas nie tylko obowiązek przestrzegania przepisów określających wynagrodzenia, ale też tzw. porozumień trójstronnych pomiędzy związkami zawodowymi, państwem a pracodawcą. W niektórych branżach te wynagrodzenia są bardzo wysokie i zrównanie z nimi płac polskich będzie bardzo trudne albo wręcz niemożliwe.
Byłem niedawno u dwóch niemieckich producentów samochodów, dla których będziemy pracowali. Jeden zwalnia kilka tysięcy, a drugi będzie zwalniał kilkanaście tysięcy pracowników. Jest to związane z za wysokimi kosztami pracy. Wśród menedżerów jest chęć równania nie do góry, tylko w dół, bo wynagrodzenia wynegocjowane przez związki zawodowe kilka czy kilkanaście lat temu w szczycie hossy nijak się mają do czasów kryzysu, gdy sprzedaż mocno spada.
Co teraz? Przenoszenie produkcji do Chin?
Nie, myślę, że produkcja nie będzie nigdzie przenoszona. Nacisk już jest – i to od kilku lat – na automatyzację i robotyzację. Chodzi o to, by te wszystkie prace, w których pracownika da się zastąpić, biorąc pod uwagę stan zaawansowania techniki, zastępować robotami i automatami. Tu jest bardzo duży trend. Myślę, że za kilka lat, góra dziesięć, nie będzie potrzeby przenoszenia zakładów produkcyjnych z Europy do Chin czy do Azji ze względu na niższe koszty pracy. One nie będą miały żadnego znaczenia, ponieważ praca będzie zautomatyzowana. Istotny stanie się kapitał, który będzie mógł to sfinansować.
Pan też o tym myśli? Zamiast biurokracji związanej z delegowaniem pracowników po prostu wprowadzić roboty?
Bardzo bym chciał, ale na tym poziomie techniki to nie jest możliwe. Nasza praca jest bardzo niepowtarzalna, a tej nie da się dzisiaj jeszcze zautomatyzować. Widzieliśmy kiedyś linię produkcyjną Forda z Charlie Chaplinem, który przykręcał cały dzień śrubki. To robot może zrobić, ale u nas praca jest bardziej skomplikowana. Może kiedyś, bo na pewno zwiększyłaby się wydajność.
Podsumowując, dyrektywa jest mniej straszna niż pandemia?
Tego jeszcze nie wiemy, musimy poczekać na to, jak kraje będą do niej podchodzić. Jeśli dojdzie kryzys związany z pandemią i wzrośnie bezrobocie, to każdy kraj może chwytać się każdych możliwych metod, by ograniczać dostęp pracownikom z innych krajów, zapewniając w ten sposób pracę ludziom na miejscu. Jak to będzie, nie wiemy, ale nie warto zakładać, że będzie źle. A może to nam pozwoli ucywilizować rynek delegowania, wyjeżdżania i pracy za granicą na tyle, że będzie mniej szarej strefy i firm działających na granicy prawa?
Działając na wielu rynkach, dużo mniej obawia się pan kryzysu?
Jesteśmy co i rusz zaskakiwani przez jakąś branżę w danym kraju, która ma swoje własne wewnętrzne regulacje i my musimy się do nich dostosowywać. To przyzwyczaiło nas do zmian i ciągłego ruchu. Myślę, że przetrwamy. Może już chcielibyśmy jakiejś pewności i stabilizacji, ale z drugiej strony nie ma sensu obawiać się przyszłości, a trzeba w nią inwestować i może nawet kreować.