Strasznie mnie kręci dobrze zrobiona literatura popularna, która potrafi miksować autentyzm portretowania świata z przemyślanym futuryzmem
Brytyjska ekspedycja kierowana przez Johna Franklina wypłynęła z Anglii 19 maja 1845 r. Dwa ultranowoczesne – jak na swoją epokę – okręty „Erebus” i „Terror” miały na pokładach łącznie 24 oficerów i 110 członków załogi. Celem wyprawy było odnalezienie wśród arktycznych lodów ostatniego odcinka Przejścia Północno-Zachodniego, szlaku morskiego, który umożliwiłby Europejczykom wymianę handlową z portami Oceanu Spokojnego bez konieczności wyczerpującego i ryzykownego opływania obu Ameryk od południa.
Ujarzmić Arktykę
Franklin, wówczas 59-letni oficer Royal Navy z ogromnym doświadczeniem, nie był w kanadyjskiej Arktyce po raz pierwszy – miał wcześniej na koncie trzy ekspedycje, z których dwoma dowodził – ale z całą pewnością pojawił się tam po raz ostatni. Okienko pogodowe zdatne do żeglugi trwało wówczas na dalekiej Północy bardzo krótko. Nadchodzącą zimę Brytyjczycy przetrwali, obozując u brzegów wyspy Beechey (Iluvialuit w języku inuickim). Gdy nadeszło wreszcie lato kolejnego roku, udało im się dopłynąć w okolice Wyspy Księcia Williama (Qikiqtaq), gdzie we wrześniu okręty utknęły w lodzie i – wszystko na to wskazuje – już się stamtąd nie ruszyły, jako że w roku 1847 pokrywa lodowa w ogóle nie ustąpiła. Wiosną kolejnego roku było już po wszystkim: ci, którzy nie zmarli z głodu, zamarzli podczas desperackiej próby przedostania się pieszo na południe, ku zamieszkałym terenom Kanady.
Historia licznych wypraw poszukiwawczych ruszających z Wielkiej Brytanii śladem ekspedycji Franklina jest być może nawet bardziej fascynująca – stanowi bowiem przy okazji świadectwo rosnącej świadomości (ludziom Franklina jej zabrakło), że nie sposób realnie zapanować nad Arktyką bez współpracy z Inuitami i planowego stosowania ich sztuki przetrwania. Niemniej to tragiczne losy „Erebusa” i „Terroru” przemawiają do nas silniej – w ostatnich latach choćby dzięki świetnej powieści „Terror” Dana Simmonsa, łączącej naturalistyczną prozę marynistyczną z elementami horroru i fantasy (oryg. wyd. 2007, 1. wyd. pol. PW Rzeczpospolita 2008, przeł. Janusz Ochab); powieść Simmonsa została zresztą sfilmowana w 2018 r. w postaci niezłego serialu o tym samym tytule.
Różowa galareta
A teraz wyobraź sobie, drogi czytelniku, że jesteś jednym z oficerów biorących udział w ekspedycji. Cierpisz już na zapalenie płuc, masz liczne odmrożenia, do tego męczy cię szkorbut. Uchodzisz wszelako za jednego z najlepszych strzelców – jako jedyny jeszcze dajesz radę dojść po lodzie na ląd i upolować jakieś ptactwo. Podczas którejś z tych samotnych wypraw, gdy jesteś już u kresu sił, nagle w powietrzu wyrastają przed tobą niebiesko lśniące wrota, a potem jacyś nieznani, dziwnie wyglądający faceci próbują cię skrępować za pomocą siatki. Co gorsza, mimo twojego oporu, udaje im się. Potem tracisz przytomność. Budzisz się w Londynie, na oddziale szpitalnym obstawionym przez uzbrojony personel. Tyle że to już nie jest rok 1847, ale trzecia dekada XXI w. Nazywasz się Graham Gore, a tu, w przyszłości, być może czeka na ciebie nowe życie.
Brytyjski rzad i podróże w czasie
„Umiemy podróżować w czasie” – mówi ministerialna rekruterka narratorce powieści Kaliane Bradley „Ministerstwo czasu”. „Oświadczyła to takim tonem, jakim można by opowiadać o ekspresie do kawy” – dodaje narratorka i doprecyzowuje bez szczegółów: „Wystarczy ci wiedza, że w niedalekiej przyszłości brytyjski rząd wynalazł technologię umożliwiającą przenoszenie się w czasie, lecz jeszcze nie sprawdził jej eksperymentalnie”.
Pomysł polega więc na tym, aby ostrożnie, w celu uniknięcia chaosu w, nazwijmy to, liniach minionych przyczyn i skutków, wypróbować ową technologię na ludziach, którzy i tak byliby skazani na rychłą śmierć (i o których wiadomo, że z całą pewnością umarli). Owo pozyskanie człowieka z przeszłości via portal czasoprzestrzenny nazwano „ekstrakcją”. „Uzgodniono, że do ekstrakcji koniecznie należy wybrać osoby z historycznych stref działań wojennych, katastrof naturalnych i epidemii. (...) Być może ludzki układ nerwowy nie jest w stanie znieść oddziaływania tylu epok. Jeśli zatem ci ekspaci w XXI w. mieliby dostać temporalnego odpowiednika choroby dekompresyjnej i wylądować w laboratorium ministerstwa jedynie po to, by rozpłynąć się w szaroróżową galaretę, to przynajmniej – statystycznie rzecz biorąc – nie będzie się to liczyło jako morderstwo”.
W wypadku gdyby nie zamienili się jednak w galaretę, pojawiają się problemy etyczne innego rodzaju: „Przyjmując, że przeżyją, należałoby ich traktować, jak przystało na jednostki ludzkie, co stanowiło czynnik komplikujący sprawę. Gdy ma się do czynienia z uchodźcami, zwłaszcza en masse, lepiej nie myśleć o nich jako o ludziach. To tylko robi bałagan w papierkach” – komentuje sarkastycznie bezimienna narratorka, lingwistka zatrudniona w roli „pomostu”, agentki-asystentki, mającej jednocześnie pomagać nowo przybyłym z przeszłości w adaptacji do nieznanych realiów, sprawować nad nimi dyskretny nadzór i angażować się w obszerną biurokratyczną sprawozdawczość na ich temat. Tak się składa, że jej podopiecznym zostaje Graham Gore.
Sztywniak z imponującym nosem
Gore jest oficerem z czasów wiktoriańskich, sztywniakiem o imponującym nosie, narratorka (podobnie zresztą jak sama autorka) to po ojcu Angielka, po matce zaś Kambodżanka; w jej rodzinie wciąż żywa jest pamięć potwornych zbrodni reżimu Pol Pota i trauma uchodźczego losu. Czy to dziwaczne, wymuszone porozumienie ponad epokami jest w ogóle możliwe? Ostatecznie Gore stanowi uosobienie brutalnej, imperialnej, patriarchalnej siły, o której współczesna, równościowa i emancypacyjna polityka wolałaby raczej zapomnieć. Pierwszym zwiastunem, że coś z tego będzie, okazuje się wspólne zrozumienie dla łagodzącej roli ironii. „– Jeśli ma pan jakiekolwiek pytania – odezwałam się – proszę się nie krępować. Rozumiem, że to dla pana spora zmiana. – Rad jestem, widząc, że nawet w przyszłości nie zginęła w Anglikach sztuka ironicznego niedopowiedzenia – odparł, nie patrząc na mnie”.
Zaczyn na film
Motyw podróży w czasie jest oczywiście jednym z ulubionych, a zarazem najbardziej zużytych w arsenale literatury spekulatywnej i trudno wymyślić coś nowego. Bradley zdaje sobie z tego sprawę, dlatego w swoim imponującym debiucie technikalia związane z, nazwijmy to, turystyką temporalną, odsuwa na trzeci plan. Skupia się natomiast na złośliwej satyrze na bezwładną i bezduszną biurokrację na wysokich szczeblach zarządzania państwem, a także na problemach, które są nam dziś bliskie: losie uchodźców politycznych i klimatycznych, katastrofie ekologicznej, sensie życia w obliczu kurczącego się horyzontu przyszłości. Wszystko to czyni z kapitalnym wyczuciem ludzkiej natury, nie bojąc się łączyć w książce gatunków pozornie trudno do siebie przystawalnych: zaangażowanej powieści obyczajowej, szpiegowskiego thrillera SF, wreszcie – co może najważniejsze – komedii romantycznej.
Tej ostatniej konwencji zawdzięczamy nie tylko mnóstwo urokliwego brytyjskiego humoru, ale też najfajniejszą scenę erotyczną, jaką czytałem w prozie w ciągu ostatnich paru lat. Nie będę zaskoczony, jeśli „Ministerstwo czasu” trafi niebawem na ekrany w postaci filmu bądź serialu – potencjał jest spory. A mnie strasznie kręci dobrze zrobiona literatura popularna, która potrafi miksować autentyzm portretowania współczesnego świata z przemyślanym futuryzmem rodem ze science fiction (w Polsce z powodzeniem zrobiła to ostatnio Magdalena Salik we „Wścieku”). ©Ⓟ