Długo trzeba było czekać na nową książkę Andrzeja Dybczaka – wyróżniona Nagrodą Kościelskich „Gugara” wyszła w finalnej wersji (bo miała też wariant wcześniejszy) w 2012 r., zbiór opowiadań „Pan wszystkich krów” w 2017 r. Jeśli się jednak zna pisarski temperament Dybczaka, to nie ma powodów do zdziwienia: to autor pracujący we własnym tempie, a może nawet w swojej własnej odnodze czasu, z dala od zgiełku spraw, którymi gorączkuje się mainstream. To nie znaczy, że Dybczaka nie interesuje rzeczywistość – on po prostu bez pośpiechu spogląda w inną stronę niż wszyscy.
„Las duchów”, tom zawierający „dwie historie, które wydarzyły się naprawdę” (prócz tekstu tytułowego znajdziemy również „Dziewczynę z północnego kraju”), to powrót na daleką Północ, na arktyczne okrainy rosyjskiego imperium. Podobnie jak w „Gugarze”, literackim reportażu z zanikającego świata syberyjskich Ewenków, w „Lesie duchów” Dybczak dociera do miejsc, które przeciętny czytelnik znający sowieckie i rosyjskie konteksty kojarzy bądź to z systemem łagrów (wciąż przecież funkcjonującym), bądź z rabunkowym przemysłem wydobywczym zasilającym kasę putinowskich oligarchów. Ale Dybczaka, w równej mierze pisarza i etnografa-antropologa, ostatecznie interesuje tam coś odmiennego: ocalałe ślady starego życia. Ocalałe cudem i wbrew wszystkiemu.
Każdy gest, każde słowo
Rzecz zaczyna się od kolekcji syberyjskiej, przechowywanej w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, czyli zbioru rozmaitych artefaktów pochodzących z północnej Azji. „Czym były i czym są przedmioty przywiezione (…) przez zesłańców, arystokratów, ludzi interesu, przebywających tam często wiele lat, znających się z rdzennymi mieszkańcami? To pytanie zaprowadziło współczesnych badaczy do źródła wiedzy i niewiedzy – do drugiego człowieka. Miałem w tym swój udział” – pisze Dybczak. A potem dodaje: „Kiedy moja rola jako etnografa dobiegła końca, zaczęło się to inne. Opowiadanie po prostu. Dlaczego akurat tych historii? Bo się wydarzyły”.
W latach 2016–2020 autor podejmuje dwie wyprawy na Północ: pierwszą, opisaną w „Lesie duchów”, na zachodniosyberyjskie ziemie Selkupów, i drugą, tę z „Dziewczyny z północnego kraju”, do tundry u ujścia Peczory – ujścia położonego, dość umownie, jeszcze na terenie Europy – gdzie trwają społeczności Nieńców. Rzecz dzieje się już po pierwszej agresji Rosji na Ukrainę, nastroje w państwie Putina są antyamerykańskie i antyeuropejskie, militarna propaganda powszechna, gdy ktoś nazywa narratora „szpiegiem” – a dzieje się to często – nigdy nie wiadomo, czy żartuje, czy jednak mówi serio.
Do Selkupów prowadzą Dybczaka dwie niewielkie postaci wyrzeźbione w miękkim drewnie, ubrane w coś na kształt futerka, najpewniej XIX-wieczne. Szamańskie figurki kultowe? Być może. W każdym razie narrator wysiada z pociągu w miejscu, w którym „biała równina otaczała peron, budynek stacji i przydworcowy bar. Oprócz tych budynków nie było widać nic. Może nawet nic tam nie było”. Choć oczywiście było: ropa, gaz, instalacje, rury, hotele robotnicze, śnieżne szlaki dla ciężarówek, wódka, długie noce, obowiązkowe rosyjskie flagi, pomniki wojny ojczyźnianej i kalendarze z Władimirem Władimirowiczem, sfatygowane domy, sfatygowani, zmęczeni ludzie. A potem tajga – zarazem przepastna i kurcząca się – w której kryją się ostatnie tropy dawnych wierzeń i obyczajów. I ostatni rdzenni mieszkańcy, którzy cokolwiek o nich wiedzą.
Nie ma tu gwałtownych kontrastów, docieranie do sedna tradycji u Dybczaka przypomina raczej zdejmowanie z siebie kolejnych warstw polarnego ubioru; ta nagość jest wstydliwa, niebezpieczna, nie budzi nostalgii, raczej strach – z jednej strony przed demaskacją, z drugiej, przed irytacją przywołanych w ten sposób duchów. Kontrast polega na czymś innym – otóż nie jest to po prostu historia o zastąpieniu animistycznych wierzeń uniwersalizmem prawosławia i wielkoruskiej, rasistowskiej mitologii. Tożsamość imperialna oferuje spokój konformistycznej mimikry, ale niczego nie zastępuje; człowiek wyposażony jedynie w tożsamość imperialną nie ma pojęcia, kim jest. Zdawkowe rozmowy narratora z tubylcami w „Lesie duchów” wydobywają stłumioną, wypartą pamięć tego, co było wcześniej – co mimo dekad przemocowej uniformizacji przetrwało, bo miało charakter nie tyle nawet lokalny, ile prywatny. Szamanistyczna religia Selkupów była właśnie taka: prywatna, osobista, praktyczna, maksymalnie bliska skóry, szorstka jak samo tamtejsze życie. Żadnego uniwersalizmu, żadnego zbroczonego krwią mesjanizmu. W ich miejsce zakotwiczona w snach, przyrodzie opowieść o sensie indywidualnego ludzkiego losu.
Właściwie sama metoda pisarska Dybczaka wydaje się analogiczna – jego opowieść też jest prywatna, osobista, maksymalnie bliska skóry, a przy tym wspaniale lakoniczna. Sądząc po opiniach czytelniczych z sieci, wielu czytelników „Gugary” – przyzwyczajonych do utrwalonych konwencji literatury non fiction – miało problem z tym, w jaki sposób Dybczak pracuje nad materiałem faktograficznym, przekształcając go w oszczędną, wrażliwą prozę, w której liczą się gest i każde słowo. Tymczasem to jest właśnie formalna odwaga, „antropologiczne gonzo” Dybczaka – badacz i obserwator nie jest przecież przezroczysty ani obiektywny, samą swoją obecnością zmienia obcy świat. „Antropologiczne gonzo” w wykonaniu Dybczaka tym się jednak różni od klasyki amerykańskiego New Journalism, że narrator Dybczaka nie pełni roli głównego bohatera, on jest kimś w rodzaju skromnego, nienachalnego medium.
Zmyć sowiecki szlam
Widać to bardzo dobrze w drugiej historii z tomu, „Dziewczynie z północnego kraju”. Tu punkt wyjścia stanowi parę sztuk futrzanych okryć wierzchnich, przywiezionych przez zesłańca Izydora Sobańskiego (1836–1906) z tundrowych obszarów zamieszkanych przez Nieńców: dwie kurtki, buty, kaptur. Pojawienie się narratora w szeregu wiejskich chałup na końcu świata – w dodatku w tak osobliwej, z pozoru kompletnie nieistotnej sprawie – wywołuje u starszych nienieckich kobiet falę ambiwalentnych, być może nawet niechcianych wspomnień. Te wspomnienia trzeba odkopać, oczyścić, zmyć z nich sowiecki szlam i żywy lęk przed terrorem, przyjąć po drodze do wiadomości, że skoro się owe wspomnienia ma, to jest się obywatelem trzeciej kategorii, kulturowym odpadem wielu pokoleń przetrawionych i wydalonych przez imperium. Ten dziwny, trudny proces – właściwie to niemal psychodrama – Dybczak zamyka w spokojnych, powolnych scenach, bogatych w zdawkowe dialogi, mikroobserwacje zachowań, językowe drobiazgi, detale wystroju wnętrz. Prawie nic się tam nie dzieje, a zarazem dzieje się ogromnie dużo.
W cieniu tych niezwykłych narracji – i w cieniu instalacji, które wysysają węglowodory z niegdyś świętej ziemi, ostatecznie mówimy tu przecież o rosyjskim Klondike, pogrążonym w ciemnościach polarnej nocy – Dybczak opowiada o czymś jeszcze: o kontroli nad pamięcią historyczną.
Centrala słabo toleruje pamięć, która nie pasuje do wersji uzgodnionej na poziomie stołecznym, centrala projektuje ideologie mające na celu wchłonąć tego rodzaju anomalie, wyznacza odgórnie oficjalnych strażników pamięci, zniechęca do niesformatowanego pamiętania, wreszcie: odbiera język, zastępując go własnym, a sama potrafi wytworzyć jedynie tandetny folklor rodem ze sklepów z pamiątkami dla turystów. To nie jest tylko sprawa putinowskiej Rosji, lecz także przedmiot wszystkich relacji centrum z peryferiami. ©Ⓟ
Dybczaka, pisarza i etnografa-antropologa, ostatecznie interesuje coś odmiennego: ocalałe ślady starego życia. Ocalałe cudem i wbrew wszystkiemu