Karierę literacką zrobi może promil debiutantów. Sam debiut też jest zresztą mocno niepewny.

Monika ma na koncie trzy wydane książki. Ostatnia z nich miała premierę jesienią ub.r. Jesień to dobry moment na promocje. Ludzie zaczynają szukać upominków pod choinkę. A najnowsza pozycja w literackim dorobku Moniki miała charakter poradnikowy. – W sam raz na prezent – potwierdza autorka.

Książka od listopada do grudnia „popracowała” w mediach. – Poszłam do trzech audycji radiowych, udzieliłam wywiadów kilku portalom, ale na tym koniec. Zależało mi na spotkaniu autorskim, ale wydawca stwierdził, że to kompletnie nie ma sensu. Wystarczy się promować w mediach społecznościowych, pisać posty na Facebooku, robić zdjęcia, kręcić rolki i polecać wzajemnie swoje książki między autorami w ramach jednego wydawnictwa. Wydawca tłumaczył mi: „Ludzie dzielą się postami, dają lajki, komentują i o książce jest głośno”, namawiając do wzmożonej aktywności w sieci. Byłam załamana. Ja wiem, że czasy się zmieniły i rządzi internet, ale żadna „relacja na żywo” nie zastąpi kontaktu z żywym człowiekiem – mówi Monika.

Koleżanka z branży pomogła Monice zorganizować spotkanie. – Załatwiła salę i zorganizowała publiczność, ja przyprowadziłam gości z pierwszych stron gazet. Na widowni był komplet, ok. 100 osób. Goście ciekawie opowiadali, publika słuchała w skupieniu, a książki dobrze schodziły po spotkaniu. Wydawca, który był sceptyczny do pomysłu spotkania, przyszedł, rozstawił stoisko i zarobił na każdym egzemplarzu po 50 zł, nie ponosząc żadnych kosztów organizacyjnych, a później chwalił się na Facebooku zdjęciami z celebrytami, których mu przyprowadziłam. Ani ja, ani goście, ani prowadząca nie zarobiliśmy na tym wydarzeniu choćby złotówki – komentuje Monika, która w umowie nie ma zagwarantowanego procentu od sprzedaży, bo akurat ten wydawca ma zasadę, że rozlicza się z piszącymi tylko ryczałtem za napisanie dzieła.

Monika pracuje nad czwartą książką. Ma już fabułę, wątki, bohaterów. Żartuje, że wakat jest tylko na pozycji wydawcy.

Książki w poczekalni

Na rynku książki wszyscy czegoś szukają: autorzy wydawców, wydawcy bestsellerów, a czytelnicy interesującej lektury. Debiutantowi drogę musi utorować wydawca. A ten rzadko ma czas oddzielać literackie ziarna od plew i wyszukiwać perełki spod pióra kogoś spoza listy uznanych nazwisk.

– Wydawcy nie czytają książek – oznajmia Manula Kalicka, dziennikarka i powieściopisarka, która od lat prowadzi agencję literacką Manuskrypt. – To znaczy czytają – poprawia się – ale przeważnie tylko sam początek przesłanej propozycji. Nudny początek to podstawowy błąd. Człowiek otwiera plik, czyta, czyta i czyta, a tu nic się nie dzieje. Jest na 50. stronie i nadal wieje nudą. Zdarza się, że autor ma trudne wejście w książkę, a później akcja się rozwija i jednak robi się ciekawie – opowiada Kalicka.

Do Manuskryptu trafiają różne osoby: debiutanci i autorzy po przejściach; tacy, którzy piszą dobrze i dobrze na tym wychodzą, i tacy, którzy jeszcze nie wyszli na swoje, choć piszą dobrze, ale „nierynkowo”, bo nie ma popytu na ich twórczość. Trafiają raczej niebezpośrednio. Słyszę, że to właśnie różni polski rynek od zachodnioeuropejskiego. Tam idzie się od razu do agencji. A u nas najpierw idzie się do wydawcy. A jak się nie uda, szuka się ratunku u agentów literackich.

– Często trafiają do nas książki, które nie podobają się wydawcom. Każdemu autorowi czy autorce, którzy przysyłają do nas tekst, rutynowo zadaję pytanie, czy już wysyłali szkic do jakiegoś wydawcy. Na ogół słyszę: „Tak, ale od tamtej pory coś dodałam, pozmieniałam i teraz to już jest zupełnie nowa powieść” – opowiada Zbigniew Zawadzki, założyciel agencji autorskiej Zetzet. – Jeden klient na moje pytanie odpisał: „Tak, do wszystkich”. Nikt mu nie odpowiedział, więc zaczął pisać do agencji, też pewnie hurtem – domniemywa Zawadzki, który pracuje głównie z debiutantami. Wysyłanie do każdego wydawcy to kiepska strategia. Mój rozmówca porównuje ją z przyjęciem naraz wszelkich dostępnych leków, jakie tylko pacjentowi się nawiną. To nie działa.

Redaktor naczelny jednego z wydawnictw przyznał się właścicielowi Zetzetu, że trzyma w komputerze 1,5 tys. nieotwartych plików z książkami. Nie ma fizycznej możliwości przeczytania nadesłanych propozycji. – Ufa naszej agencji, więc kiedy wysyłamy mu plik z adnotacją, że warto przeczytać, rośnie szansa, że tak się stanie. Jesteśmy pierwszym filtrem, robimy preselekcję i przesuwamy teksty w kolejce – mówi Zawadzki.

Podobną rolę odgrywa agencja Manuskrypt. Podsuwa wydawcom pomysły. Bo „przekonuje”, to za duże słowo. Nie ma tu przestrzeni do przekonywania, negocjowania, namawiania. Trudno tłumaczyć przedsiębiorcy, co ma zrobić z własnymi pieniędzmi. A każda książka to osobna decyzja inwestycyjna. Wydawca wykłada pieniądze z przekonaniem, że zobaczy zwrot. Jak nie chce inwestować, to nie inwestuje.

Bywa, że wydawcy sami szukają autorów wśród agencji. – Dzwonią do mnie i mówią: „Potrzebujemy książki na taki i taki temat, znajdź nam autora” – relacjonuje rozmowy z wydawcami Kalicka. – A ja się odzywam do autorów z konkretną propozycją. Czasami propozycja jest wyzwaniem, bo autor do tej pory realizował się w innym gatunku i teraz, jeśli przyjmuje ofertę, musi się dostosować do wytycznych wydawnictwa. Taka odmiana bywa pomocna z walce z pisarską rutyną.

Nudziarze mają trudniej

To, czy książka się sprzeda, to prawie zawsze zagadka. Autorzy próbują zawczasu ją rozwiązać. Piszą więc pod oczekiwania wydawcy albo pod aktualne trendy czytelnicze. Wciąż modne są kryminały. Napisać dobry kryminał to sztuka, ale jak już powstanie, jest niemal pewne, że ktoś go wyda.

O ile wydawcy skanują wzrokiem tylko pierwsze kilkanaście stron nadesłanej propozycji, o tyle agencje nie poprzestają na wyrywkowym czytaniu. Zetzet przyjmuje skończone dzieła. – Jest wielu bardzo zręcznych autorów, którzy na początku książki, kiedy wyciąga się karty na stół i rozwija wątki, robią to bardzo zgrabnie i fajnie się taką rozbiegówkę czyta. Ale przychodzi moment, kiedy trzeba wszystko pozbierać, wątki powykańczać, wyjaśnić zagadkę, zamknąć opowieść… Niestety, bardzo wiele dobrze zapowiadających się tekstów zawodzi. Autor wykłada się jak krowa na lodowisku, bo np. wyjaśnienie intrygującej zagadki jest mało prawdopodobne. To nie są przypadki odosobnione. Często autorowi wystarcza inwencji na połowę książki. Dlatego sugerujemy pewne zmiany, wskazując, gdzie drzemie fabularna nielogiczność – tłumaczy Zawadzki.

Zewnętrzne sugestie nierzadko budzą opór twórców książek. W końcu wiedzą najlepiej, co jest dobre dla ich dzieła. I mogą mieć rację, choć tego przekonania nie podziela rynek. W takiej sytuacji był Łukasz Krakowiak, który dziewięć lat temu debiutował na rynku książką „Copyfighter”. Liczył, że zdradzając kulisy wycieńczającej intelektualnie pracy w reklamie, dokona korporacyjnego samooczyszczenia poprzez literaturę, a szczera spowiedź byłego copywritera będzie pierwszym krokiem do pełnowymiarowego pisarstwa. Tak jednak się nie stało.

– Wiele osób ostrzegało mnie, że branża pisarska jest wyjątkowo trudna i niewdzięczna, ale ja byłem przecież idealistą. Dwa lata po debiucie napisałem drugą powieść, satyrę na współczesne rodzicielstwo. Inspiracją były prywatne perypetie z dość wymagającym wychowawczo synem. Kilku znajomych z branży mówiło, że materiał jest literacko lepszy od „Copyfightera”. Sam też tak czułem – opowiada Krakowiak.

Wysyłał szkic do kilku wydawców. Nie mógł się jednak doprosić, aby ktokolwiek ten tekst przeczytał. Nieliczni, którzy przeczytali po wielu miesiącach nacisków, sugerowali zmiany, których autor kompletnie nie czuł i które – jego zdaniem – „zabijały przesłanie książki”. – Chcąc jakoś obejść wydawnicze zasieki, próbowałem nawiązać współpracę z trzema agencjami literackimi – do powiada Krakowiak. – Niestety, bez powodzenia. Oficjalne odpowiedzi e-mailowe były okrągłe i puste, rozmowy telefoniczne bardziej szczere i konkretne. Padły w nich zastrzeżenia, że mam na koncie tylko jedną książkę, wydaną w małym wydawnictwie przy słabej promocji i niewielkim nakładzie. Druga książka do dziś nie została wydana.

Napisz i się wypromuj

Wielu przyszłych (często niedoszłych) autorów ma ogromne mniemanie o swoim talencie, ale niewiele wie o metodologii pisania. – Wszyscy kiedyś pisali wypracowania w szkole i na tej podstawie sądzą, że mogą napisać powieść. Dobra książka musi zawierać kilka elementów: ciekawą fabułę, rozumnie skonstruowany szkielet opowieści i zakończenie niebędące zbiorem banałów podsumowujących powieść. Tu chodzi o coś więcej niż tylko o gawędę – podkreśla Kalicka.

Kiedy autor wyrobi już sobie nazwisko, lepiej, żeby pilnował własnego poletka. Czytelnik lubi przyjść po swoje i nie lubi, kiedy zamiast spodziewanego kryminału dostanie np. romans. No i należy o sobie przypominać – agencjom, wydawcom. Rynek ma w kim wybierać. Dlatego warto zadzwonić co jakiś czas i podpytać, co z przesłanym szkicem, czy już ktoś w wydawnictwie/agencji miał okazję przeczytać albo chociaż otworzyć e-mail. Brak odzewu nie jest kwestią złej woli (czasem złego autora, któremu się nie odpowiada), prędzej braku czasu. – W wydawnictwach pracuje mało osób, a roboty jest bardzo dużo – argumentuje usprawiedliwiająco Kalicka.

Stąd duże oczekiwania, że autorzy nie tylko napiszą książkę, lecz także sami ją wypromują. Nie muszą od razu samodzielnie organizować spotkania autorskiego jak Monika, ale dobrze by było, gdyby trąbili przez całą dobę o napisanej książce na Facebooku albo Instagramie. Coraz więcej wydawców uzależnia wydanie książki od zasięgów autora. Tak giną literackie talenty niechętne brylowaniu w mediach społecznościowych. Zyskują internetowi celebryci, do których na targach książki ustawia się dłuższa kolejka niż do ludzi znanych z pisania, ale nie z widzenia.

Ale mało kogo to dziwi czy oburza. Autorzy wiedzą, że autopromocja leży w ich dobrze pojętym interesie, więc – poza wyjątkami (o których za chwilę) – pozują uśmiechnięci z książkami w dłoniach w mediach społecznościowych. Pokazują zdjęcia, udostępniają linki do stron, gdzie można kupić ich premierowe dzieło, biorą udział w dyskusjach z fanami i polemizują ze złośliwymi komentarzami. Nieważne, że internauci źle napiszą o książce. Naprawdę źle jest wtedy, kiedy nic nie piszą. Dlatego Facebook, X, TikTok i Instagram robią dziś za księgarskie witryny.

– Warto pamiętać, że dużo zależy od potencjalnej grupy odbiorców. Twórcy powieści kryminalnych częściej będą zamieszczać posty na Facebooku, ale już reprezentacji gatunku young adult wolą pozyskiwać czytelników za pomocą TikToka. Są też autorzy, którzy nie mogliby się promować na platformach takich jak TikTok lub Instagram, ponieważ straciliby wiarygodność – komentuje Anna Kosowska -Czubaj z biura artystycznego CitArt.

W objeździe

Nie wszyscy autorzy chcą wszystko robić sami. Niektórzy do prowadzenia kanałów społecznościowych wynajmują firmy, które pomagają pozyskiwać i poszerzać zasięgi. CitArt oferuje prowadzenie profilów w social mediach, ale też zapewnia doradztwo w zakresie prawa autorskiego i wspiera twórców w pozyskaniu wydawców. Głównie jednak organizuje spotkania autorskie.

W katalogu CitArt są głośne nazwiska: Paulina Młynarska, Jakub Żulczyk, Krzysztof Varga, Łukasz Orbitowski. Agencja organizuje im spotkania w całej Polsce. Musi zapanować nad złożoną logistyką takiego przedsięwzięcia: od ustalenia honorarium, miejsca spotkania, dojazdu, noclegu przez pozyskanie moderatora (choć tego często zapewnia biblioteka czy dom kultury) i przygotowanie plakatów po sprzedaż książek. – Często po mojej stronie jest zorganizowanie nie pojedynczego spotkania, lecz całej trasy, np. pięciu spotkań autorskich w tygodniu. Autor po prostu ma się stawić na miejscu. Całą resztą zajmuję się ja – mówi Kosowska-Czubaj.

Dokąd jeżdżą pisarze? Głównie po domach kultury i szczególnie po bibliotekach. Instytucje kultury mają budżety na spotkania autorskie. To już nie te czasy, kiedy trzy gminy składały się na sfinansowanie przyjazdu Wojciecha Cejrowskiego.

Kluczowa jest rozpoznawalność. Biblioteki preferują literackich celebrytów, bo znana twarz gwarantuje wysoką frekwencję na widowni. Ale podobno lepiej już było. Przed pandemią popularny autor miał 20–30 spotkań rocznie. Teraz – maksymalnie kilkanaście. W dodatku na topie jest literatura young adult, a beletrystyka kiepsko się sprzedaje.

Wakacje są martwym sezonem, jeśli chodzi o spotkania, bo czytelnicy są w rozjazdach. Styczeń i luty też nie służą promocji, ale tu decydują pieniądze – placówki kulturalne do końca marca mają zamrożone budżety. Najwięcej książkowych wydarzeń z udziałem autorów wypada więc wiosną i jesienią.

No właśnie – pieniądze. Z samego pisania mało kto jest w stanie się utrzymać. Na sprzedaży zarabiają naj bardziej poczytni, czyli jednak nieliczni. Dla większości podstawowym źródłem dochodu, często poza pracą etatową, są właśnie spotkania autorskie. I znowu: stawki zależą od renomy autora.

– Dla początkującego autora są to kwoty w okolicach kilkuset złotych plus zwrot podróży. Poczytny autor beletrystyki na takim spotkaniu zarabia orientacyjnie 1,5–3 tys. zł. Gdy mówimy o celebrytach, placówki kultury są w stanie przeznaczyć do 5 tys. zł, a do tego zwrot kosztów transportu i noclegu – ujawnia Kosowska-Czubaj. Największe sławy pisarskie inkasują za występ nawet 16–20 tys. zł. Wiele zależy od nazwiska oraz od tego, czy placówka ma dofinansowanie albo sponsora, czy wykłada pieniądze z własnej puli.

Na spotkaniach autora z czytelnikami w bibliotekach czy domach kultury wydawcy się nie wzbogacają, przynajmniej nie bezpośrednio. Zarabiają twórcy i agencje. – Pobieramy 15 proc. prowizji od honorarium autora za spotkanie. A jeśli mamy wpływ na wydanie jego książki, taką samą prowizję otrzymujemy od zaliczki, którą zainkasuje za dostarczenie wydawcy gotowego dzieła – informuje Zawadzki. Jego agencja pośredniczy w organizacji spotkań dla około setki autorów, a z kilkudziesięcioma współpracuje przy poszczególnych projektach wydawniczych.

Nie wszystkie agencje literackie zajmują się spotkaniami. Manuskrypt, chociaż ma na stronie e-mail do kontaktu dla autorów, którzy są zainteresowani zleceniem takiej usługi, już jej de facto nie realizuje. Słyszę, że to nie ma sensu, ponieważ biblioteki i domy kultury, jeśli chcą zaprosić autora, szukają kontaktu bezpośredniego. Decyduje vox populi. – Biblioteki odpowiadają na sygnały od czytelników. Chcą ugościć autora, którego książki są znane lokalnej społeczności – precyzuje właściciel agencji Zetzet. Na pytanie, jak stoją akcje debiutantów w rankingach bibliotek, odpowiada, że kiepsko. Dlatego jego agencja szuka z nieopierzonymi autorami kompromisowych rozwiązań.

– Bywa, że autor specjalizuje się w relacjach rodzinnych czy kryzysach małżeńskich i może opowiedzieć ludziom na spotkaniu, co zrobić, aby uratować związek. Problem albo tematyka książki bywa wabikiem. Czasami to działa. Natomiast świetne recenzje są złudzeniem. Debiutant jest przekonany, że zachwyty krytyków automatycznie zaskarbią mu przychylność organizatorów spotkań. Musi jednak upłynąć sporo czasu i ukazać się kilka książek pod jego nazwiskiem, aby obecność takiego autora była pożądana. No chyba że mamy do czynienia z debiutantem, który napisał książkę np. o tajemnicach Mossadu i opowie ludziom jakieś nieprawdo podobne historie – trochę ironizuje Zawadzki.

Do ilu razy sztuka?

Konkluzje nie są budujące. Autorzy muszą ciężko pracować na swoją pierwszą książkę. A jak już zapracują, powinni pisać kolejną i głośno o tym krzyczeć na Facebooku i Instagramie. Z pisania będzie żył tylko promil twórców. Cała reszta pisarskiego proletariatu – jak to ujmują moi rozmówcy – pójdzie na etat, a pracą nad książką zajmie się po godzinach, w weekendy, na urlopach. Nie mając pewności, czy cokolwiek z tego wyniknie – czy znajdzie się wydawca, czy dopisze czytelnik. Po co więc ludzie zawracają sobie głowę pisaniem?

– Dla ambicji, chęci sławy, przekonania, że ma się coś ważnego do powiedzenia. I że jak już przekroczy się pewien próg, to człowiek w końcu wejdzie do literackiej elity. To wymaga dużo samozaparcia. Spotykam ludzi o wielkiej wytrwałości, którzy przez lata próbują z jednym tekstem, drugim, trzecim. Nic im nie wychodzi. Wtedy piszą czwarty – odpowiada Zawadzki.

Monika wierzy, że jej czas jeszcze nadejdzie. Ostatnio zgłosiła się do niej znajoma, która założyła chałupnicze wydawnictwo. Ma pomysł na książkę. Proponuje współautorstwo. I uczciwy procent – pół na pół. Żaden wydawca nie da Monice takich warunków. – Podziękowałam, bo nie chcę realizować niepoważnych pomysłów. Koleżanka ma dobre chęci, ale nie ma pomysłu, jak dystrybuować książkę i zarabiać na sprzedaży – wzdycha Monika.

Druga książka Łukasza ukazała się tylko w „domowym obiegu”. Przyjaciel zrobił projekt okładki, a PDF stał się prezentem gwiazdkowym dla syna, który zainspirował autora. Krakowiak jednak nie składa broni. Chce spróbować po raz drugi wejść na rynek. Ma gotową książkę o nośnej tematyce, ale szczegółów nie zdradza. Po co media mają wiedzieć przed wydawcami? Będzie książka, zrobi się o niej głośno. – Oby! – mówi z tęskną nadzieją w głosie autor. ©Ⓟ