W służbie został ostatni. O tym, czy w Marynarce Wojennej będą służyć kolejne okręty podwodne, politycy mają zdecydować jeszcze w tym roku.

Największym zagrożeniem dla załogi na pokładzie okrętu podwodnego wcale nie jest nuda. Także na tym, który nie ma napędu atomowego i może pozostawać w pełnym zanurzeniu przez „ledwie” 20 dni. W wolnym czasie marynarze mogą np. poćwiczyć na stacjonarnym rowerku czy na wioślarzu. Największym zagrożeniem nie jest także brak wody. Bo tę do picia i mycia pozyskuje się za pomocą odsalarek (na okrętach starszych typów do mycia używano słonej, co często powodowało okrutne swędzenie).

Najgroźniejszy pod wodą jest ogień. Gdy na okręcie podwodnym wybuchnie pożar, wnętrze błyskawicznie robi się zadymione i nie ma czym oddychać. Pocieszać można się tym, że ogień powinien szybko wygasnąć z powodu ograniczonej ilości tlenu. Bo nie dość, że jest go niewiele, to jeszcze często jego stężenie w powietrzu na okręcie podwodnym jest nieco mniejsze niż w powietrzu atmosferycznym. Jednak to marne pocieszenie, jeśli w wyniku pożaru okręt osiądzie na dnie. Wtedy możliwości ratunku są dwie – mokra i sucha. Znacznie bezpieczniejsza jest ta druga, która polega na tym, że do okrętu podpłynie jednostka ratownik i zabierze załogę. Druga, mokra, polega na opuszczeniu okrętu przez załogę (w skafandrach, z małym zapasem tlenu) przez luk awaryjny lub luki torpedowe. Jednak zbyt szybkie wynurzenie może powodować u marynarzy chorobę dekompresyjną (kesonową).

Dla uniknięcia wypadków na okrętach podwodnych przy ich budowie każda część jest numerowana i sprawdzana pod kątem jakości – stopień skomplikowania tego rodzaju uzbrojenia jest porównywalny jedynie z tym dotyczącym statków kosmicznych. Budowa liczącej ok. 60 m długości jednostki trwa około pięciu lat i kosztuje, bagatela, kilka miliardów złotych.

Co ciekawe, większą część spawania wykonują ludzie, a nie maszyny. – Tego nie zrobi robot, bo to wymaga niesamowitego wyczucia i doświadczenia, stal pracuje – mówi mi jeden z prawników stoczni koncernu Saab Kockums w Karlskronie, gdzie właśnie są budowane dwa okręty A26 zamówione przez rząd Szwecji. W trudniej dostępnych miejscach spawacze pracują w ognioodpornych kombinezonach i zmieniają się co 15 min. Dlaczego budowa takiego okrętu trwa tak długo? Wpływ na to ma m.in. to, że jednostka składa się z ok. 400 tys. części.

Siedmiu wspaniałych

Ale pięć lat to i tak znacznie krócej niż czas, który poświęciliśmy na program Orka, a więc zakup okrętów podwodnych dla Marynarki Wojennej. Jeszcze w 2012 r., 12 lat temu, zakładano, że umowa na kupno trzech nowych jednostek zostanie zawarta w kolejnym roku. Wówczas w służbie mieliśmy cztery okręty podwodne klasy Kobben, które na początku XXI w. otrzymaliśmy od Norwegii, i jednostkę klasy Kilo kupioną od Związku Radzieckiego. Te pierwsze już nie pływają, wycofano je ze służby w ostatnich latach; np. ORP „Sokół” będzie ozdobą Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Trudno się dziwić – zbudowano je w latach 60. XX w., były już bardzo sędziwe. Z tego grona wciąż pływający ORP „Orzeł”, który dotarł do nas w 1986 r., to młodzieniaszek. Ale wieku nie oszukasz. Nawet pod wodą. Dlatego w ostatnich latach jednostka dużo czasu spędza w stoczni, a co bardziej złośliwi żartują, że nie jest w stanie się zanurzyć.

W każdym razie, gdybyśmy w 2013 r. podpisali umowę na kupno okrętów, dziś te nowe zapewne byłyby już w służbie. Ale tak się nie stało. W tamtym czasie żyliśmy złudzeniami o pokoju, a budżet na obronność stanowił nominalnie mniej niż 20 proc. tego, co wydamy w 2024 r. (będzie to grubo ponad 150 mld zł). Kupować nie było po prostu za co. Później, po objęciu rządów przez PiS, budżet MON rósł, lecz przełom nastąpił dopiero w połowie 2021 r. – od tego czasu faktycznie zaczęliśmy kupować uzbrojenie na potęgę, a w 2023 r. budżet wzrósł skokowo. Nawet przez lata zaniedbywana Marynarka Wojenna doczekała się „prezentów” od resortu obrony, m.in. programu Miecznik, w ramach którego w Stoczni Wojennej w Gdyni we współpracy z brytyjskim koncernem Babcock kosztem ponad 15 mld zł mają zostać zbudowane trzy fregaty i dwa okręty rozpoznania elektronicznego za prawie 3 mld zł.

Tymczasem okręty podwodne wciąż miały pod górkę. Wreszcie podczas kampanii wyborczej do parlamentu, w lipcu ubiegłego roku, ówczesny minister obrony Mariusz Błaszczak zapowiedział, że „rusza realizacja programu Orka, a Agencja Uzbrojenia uruchomiła wstępne konsultacje rynkowe dotyczące okrętu podwodnego nowego typu na potrzeby Marynarki Wojennej RP”.

Od tego czasu AU, która odpowiada za zakupy dla WP, poczyniła kilka kroków. Po pierwsze, wysłała do różnych producentów RFI – Request for Information – czyli zapytanie o informacje. Po otrzymaniu odpowiedzi przedstawiciele agencji spotykali się z reprezentantami poszczególnych stoczni i wyjaśniali, co dokładnie jest na rzeczy: dopytywali o szczegóły i starali się doprecyzować wszelkie oczekiwania. W uproszczeniu chodzi o sprawdzenie, co jest dostępne na rynku, jakie są parametry danego sprzętu, cena, czas dostaw, możliwości kooperacji itd. Te spotkania robocze skończyły się kilka tygodni temu. Po uzyskaniu tych informacji agencja przygotuje rekomendację, która trafi do Rady Modernizacji Technicznej i będzie zawierać wymagania sprzętowe, które mają zostać określone do końca czerwca. Pod uwagę będzie branych wiele parametrów taktycznych, technicznych i funkcjonalnych, m.in. zdolność do rozwinięcia maksymalnych prędkości nawodnych i podwodnych, możliwie wysoka autonomiczność działania (nie mniejsza niż 30 dni), zdolność do zanurzenia na głębokość ponad 200 m i rażenia celów nawodnych uzbrojeniem rakietowym czy nawodnych i podwodnych uzbrojeniem torpedowym. Ważnym aspektem może się też okazać zdolność do rażenia celów lądowych na głębokiej donośności uzbrojeniem rakietowym, czyli – by przełożyć z wojskowego na polski – możliwość uderzenia np. w infrastrukturę krytyczną Rosji w głębi lądu czy też zdolność do desantowania komandosów. No i możliwość przyjęcia/dokowania załogowego/bezzałogowego pojazdu ratowniczego, tak by w razie wypadku załoga jednak mogła się ewakuować metodą suchą.

– Rozmowy toczą się z siedmioma producentami: Navantia SA (Hiszpania), ThyssenKrupp Marine Systems GmbH (Niemcy), Hyundai Heavy Industries Co, Ltd. (Korea), Hanwha Ocean (Korea), Naval Group (Francja), Fincantieri S.p.A. (Włochy) i Saab Kockums AB (Szwecja) – informuje ppłk Grzegorz Pawlak, rzecznik prasowy Agencji Uzbrojenia.

Co Rosjanie mają pod wodą

Można założyć, że w lipcu politycy będą w miejscu, w którym będą mogli powiedzieć AU: „OK, działamy”. Kiedy możemy się spodziewać umowy? – Chciałbym, by to było jak najszybciej. Ale to zależy od możliwości oferenta, od finansowania. Budżet na obronność jest bardzo duży, ale większość tych środków jest już zarezerwowana na podpisane kontrakty. Więc możliwości są ograniczone – mówił kilka tygodni temu szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz („Nie będę zrywał zawartych kontraktów”, DGP nr 40 z 26 lutego 2024 r.). Jest to odpowiedź tak niekonkretna, że zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy tego zakupu mogą być zadowoleni.

Co przemawia za zakupem okrętów podwodnych? Najważniejsze: Rosja napadła na Ukrainę, jest wrogo nastawiona do NATO i nie boi się agresywnych działań wobec państw Sojuszu – chodzi np. o sabotowanie gazociągów czy ropociągów położonych na dnie mórz. Najskuteczniejszym środkiem do ich obrony są właśnie okręty podwodne. – Wiemy, że Rosjanie opracowali wiele metod podmorskiej wojny hybrydowej, by uderzyć w Europę. Cała nasza podwodna gospodarka jest zagrożona – stwierdził w połowie kwietnia wiceadmirał Didier Maleterre, zastępca szefa dowództwa morskiego NATO. – Na szczęście wiemy, co Rosjanie mają pod wodą oprócz okrętów podwodnych. I nie jesteśmy naiwni, my – członkowie NATO – pracujemy wspólnie nad neutralizacją tych zagrożeń – mówił wojskowy. I dodawał, że na dnie morskim jest położonych bardzo dużo światłowodów, ale i tak najbardziej narażone na ataki są farmy wiatrowe. Uszkodzenie gazociągu między Finlandią a Estonią w ubiegłym roku zapewne nie było przypadkowe.

Poza tym, jeśli założyć, że właśnie weszliśmy w fazę nowej mniej lub bardziej zimnej wojny, warto obserwować ruchy rosyjskiej floty uważniej, zaś okręty podwodne potrafią to robić doskonale. Na dodatek mogą wspierać nietypowe operacje, m.in. dzięki wysadzaniu żołnierzy wojsk specjalnych. W zależności od tego, na jakie uzbrojenie byśmy się zdecydowali, takie jednostki mogłyby też niepostrzeżenie podpłynąć blisko portów przeciwnika i narazić go na dotkliwe straty spowodowane atakiem rakietowym.

Wreszcie warto pamiętać też o tym, że jeśli teraz nie podejmiemy decyzji o zakupie okrętów podwodnych, to zdolności do działania pod wodą możemy bezpowrotnie utracić. Na razie mamy wyszkolone załogi i ludzi, którzy potrafią ten rodzaj uzbrojenia obsługiwać logistycznie. Jednak okręt typu Kilo długo nie pociągnie – prawdopodobnie zostanie wycofany ze służby w ciągu najbliższych lat. Odtwarzanie zdolności będzie długie i kosztowne.

Co przemawia przeciw zakupowi? Koszty. Nabycie trzech okrętów podwodnych to wydatek kilkunastu miliardów złotych. Później ten sprzęt trzeba jeszcze utrzymać, co, mówiąc delikatnie, nie jest tanie. Jest też koszt alternatywny – za tak wielką sumę moglibyśmy jeszcze wzmocnić wojska lądowe o kilkaset czołgów czy armatohaubic, a gdy się weźmie pod uwagę to, że zagrożenie egzystencjalne dla Polski jest na lądzie, na pewno nie jest to argument, który można zlekceważyć.

Warto pamiętać o tym, że jesteśmy w NATO. Choć zawsze warto mieć jak najwięcej własnych zdolności bojowych, to – nie licząc USA – zazwyczaj poszczególne państwa wybierają kluczowe dla siebie obszary. I tak Brytyjczycy stawiają na flotę, ponieważ są państwem wyspiarskim. Z kolei Francja, której potencjał jest duży i która – tak jak Brytyjczycy – dysponuje siłami nuklearnymi, stale prowadzi działania ekspedycyjne (głównie w Afryce). Ale tak naprawdę żadna z tych armii nie byłaby w stanie szybko wystawić dywizji w pełnej gotowości bojowej. Na Bałtyku okręty podwodne mają m.in. Szwedzi i Niemcy, tak więc nie jest tak, że NATO jest tu nieobecne. A sojusznicy oczekują od nas na pewno zdolności do prowadzenia działań wojennych na lądzie, a te na morzu potraktowaliby jako dobry dodatek.

Trzy okręty w czwartej dekadzie

Co się wydarzy, jeśli MON zdecyduje się na okręty podwodne? Wtedy ruszy przetarg. W takiej procedurze już dawno w Wojsku Polskim nie przeprowadzano większych zakupów – ostatnio często kupowaliśmy w ramach pilnej potrzeby operacyjnej bądź z powodu występowania podstawowego interesu bezpieczeństwa państwa, co radykalnie skracało i upraszczało procedurę.

Postępowanie przetargowe będzie się toczyć według prawa zamówień publicznych (PZP). W Polsce od lat nie doczekaliśmy się ustawy o zamówieniach obronnych, mimo że postuluje to m.in. były szef Inspektoratu Uzbrojenia, gen. Adam Duda, który należy do najlepszych fachowców od zakupów sprzętu wojskowego w Polsce. Wykorzystanie PZP oznacza, że postępowanie będzie trwało długo i jest duże ryzyko, że jeden albo kilku odrzuconych producentów będzie robić wiele, by taki przetarg zablokować lub unieważnić. Nawet w najbardziej optymistycznym scenariuszu podpisanie umowy w przyszłym roku byłoby olbrzymim sukcesem.

A potem trzeba jeszcze czekać przez kilka lat na zwodowanie jednostek – w tej kadencji Sejmu zdjęć z nowymi okrętami podwodnymi nie będzie. A, jak to zasugerował swego czasu były już wiceminister obrony narodowej Marcin Ociepa i co po cichu przyznają także inni politycy, jest to bardzo ważny argument na rzecz zakupu danego sprzętu. Gdy się spojrzy przez taki pryzmat, to część ostatnich zakupów uzbrojenia w Korei Południowej stanie się bardziej zrozumiała.

Jeśli się już zdecydujemy się na kupno okrętów podwodnych, to najpewniej jakaś część obsługi trafi do polskiego przemysłu, co stoczniowców z Wybrzeża ucieszy. W każdym razie efekt będzie taki, że na początku czwartej dekady XXI w. Marynarka Wojenna będzie dysponować flotą trzech–czterech okrętów podwodnych.

Wątpliwe jest, by politycy wprost powiedzieli, że z zakupu okrętów podwodnych rezygnują. Nikt nie będzie chciał wziąć na siebie piętno tego, który posłał polskich podwodniaków na dno. Tutaj znacznie lepszym rozwiązaniem z politycznego punktu widzenia będzie po prostu odwlekanie decyzji albo pokierowanie przetargiem w taki sposób, by żadna decyzja nie została podjęta przez lata. Z tym że taki brak decyzji też będzie oznaczać decyzję – era okrętów podwodnych w Wojsku Polskim się skończy. ©Ⓟ