Wizyta Nancy Pelosi na Tajwanie przypomina, że aby chronić pokój, czasami warto zaryzykować wojnę. I pokazuje, że Amerykanie wciąż to potrafią.

Republika Chińska, czyli to, co uchowało się na wyspie Tajwan z państwa Czang Kaj-Szeka po triumfie komunistycznej rewolty w kontynentalnej części kraju, ma specyficzny status międzynarodowy. W latach 70. ubiegłego wieku rząd USA dokonał wolty i w poszukiwaniu sojuszników w rozgrywce przeciwko ZSRR znormalizował stosunki z Pekinem. Wtedy wydawało się, że wchłonięcie Tajwanu przez Chińską Republikę Ludową to kwestia czasu. Wyspa popadała w izolację polityczną, a jej władze traciły dostęp do kolejnych organizacji międzynarodowych (w tym fotel w ONZ). Z czasem, gdy komuniści nawrócili się na ekonomiczny pragmatyzm, karierę zrobiła wizja stopniowej, pokojowej inkorporacji, opartej na współpracy gospodarczej. Historia postanowiła jednak zrobić psikusa tym, którzy obstawiali taki scenariusz. Kontynentalne Chiny, coraz bardziej agresywne w skali regionalnej i globalnej, zaczęły wchodzić w paradę najpierw Stanom Zjednoczonym, potem ich dalekowschodnim sojusznikom, w końcu również innym ważnym państwom Zachodu. To spowodowało, że wsparcie dla Tajwanu stało się ważnym narzędziem temperowania aspiracji Pekinu. Tymczasem sami wyspiarze zbudowali nie tylko sprawną demokrację i jedno z najbardziej liberalnych społeczeństw, lecz także imponującą swymi zdolnościami technologicznymi i eksportowymi gospodarkę. Widząc narastającą pod rządami Xi Jinpinga tendencję autorytarno-ksenofobiczną oraz ewidentną zmianę w koniunkturze globalnej, coraz bardziej serio myśleli o formalnym proklamowaniu niepodległości – czyli o końcu fikcji „jednych Chin”.
Rzecz w tym, że na Tajwanie nikt nie liczy dzisiaj na „odwojowanie” terytoriów na kontynencie, które Republika Chińska utraciła ponad 70 lat temu. Za to w Pekinie wręcz przeciwnie – myśl o rozciągnięciu swego władztwa także na buntowniczą wyspę, nawet przy użyciu siły militarnej, jest bardzo żywa i zapisana w wielu oficjalnych dokumentach.

Problem z towarzyszem Xi

Xi Jinping uczynił z obietnicy „przywrócenia Tajwanu do macierzy” jeden z kluczowych elementów swojej strategii politycznej. Jesienią zamierza się ubiegać na XX Zjeździe Komunistycznej Partii Chin o ponowny wybór na stanowisko jej sekretarza generalnego i w konsekwencji o przedłużenie na trzecią kadencję roli przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej. Niedawno doprowadził do zniesienia konstytucyjnych ograniczeń w tym zakresie; włożył też sporo wysiłku w pacyfikację wewnętrznej opozycji.
Xi jest twarzą i gwarantem kontynuacji polityki de facto imperialistycznej – podporządkowywania sobie kolejnych rządów i ruchów politycznych w całym niezachodnim świecie, tworzenia rozbudowanych siatek szpiegostwa przemysłowego i agentur wpływu politycznego w krajach Zachodu (także w prozachodnich i demokratycznych państwach Indo-Pacyfiku), brutalnego wykorzystywania nacisków gospodarczych i sankcji przeciwko „niepokornym”, intensywnego programu zbrojeniowego (obejmującego także komponent kosmiczny i broń masowego rażenia). W polityce wewnętrznej coraz wyraźniej łamie i prawa człowieka, i chińskie zobowiązania do zachowania odrębności systemu społeczno-politycznego w odzyskanych od dawnych kolonizatorów Hongkongu i Makau.
Ostatnio Xi przynajmniej dwa razy posunął się bardzo daleko. Po raz pierwszy, gdy postanowił udawać, że nie ma żadnej pandemii, a już na pewno nie pochodzi ona z jego wojskowych laboratoriów w Wuhanie. W dodatku przez parę dobrych miesięcy wymuszał na Światowej Organizacji Zdrowia podporządkowanie się tej ryzykownej linii. Pod naciskiem sytuacji zmienił w końcu politykę, ale za spóźnioną reakcję świat zapłacił milionami ofiar i poważnymi perturbacjami gospodarczymi. Po raz drugi chiński przywódca poważnie sobie nagrabił, prowadząc niejednoznaczną politykę wobec rosyjskiej agresji w Ukrainie. Nie przekracza granicy, za którą groziłyby mu zachodnie sankcje (nie dał się jak dotąd przyłapać na bezpośrednim wsparciu wojskowym dla swego rosyjskiego wasala), ale stara się wykorzystać okoliczności do jak najtańszych zakupów surowców od zdesperowanej Rosji. Politycznie tworzy dla agresora dogodną przestrzeń, blokując inicjatywy na forum ONZ oraz wzmacniając rosyjskie wysiłki na rzecz przełamania izolacji międzynarodowej. Walnie przyczynia się więc do przedłużania agresji i jej negatywnych konsekwencji dla reszty świata – z kryzysem żywnościowym i perturbacjami na rynku energii włącznie. Co więcej, jest wysoce prawdopodobne, że Xi jest współodpowiedzialny za tragedię Ukrainy i za wspomniane problemy globalne, bo po cichu zachęcił Kreml do operacji wojskowej – albo przynajmniej dał na nią przyzwolenie. Potraktował ją jako test strategiczny przed własnym uderzeniem zbrojnym na Republikę Chińską, względnie na inne państwa Indo-Pacyfiku, z którymi Pekin miewa na pieńku.
Trudno się zatem dziwić, że w prestiżowej dla Xi kwestii główny rywal dostrzegł okazję do podważenia jego autorytetu w polityce międzynarodowej oraz wewnętrznej. A może nawet sprowokowania do błędu, który pozbawi go przywództwa i zepchnie Chiny z drogi budowy imperialnej pozycji. Temu w gruncie rzeczy służyła bowiem podróż Nancy Pelosi do Tajpej. Wiele wskazuje na to, że starannie wyreżyserowana, a na pewno bardzo dobrze przygotowana i rozegrana medialnie.

Spektakl dla świata

Spikerka (czyli przewodnicząca) Izby Reprezentantów USA, izby niższej Kongresu, to „z urzędu” osoba znacznego kalibru. Jest druga (po wiceprezydencie) w konstytucyjnej hierachii do przejęcia w sytuacji awaryjnej obowiązków prezydenta. I na co dzień jej wpływ na proces legislacyjny i bieżącą politykę Stanów Zjednoczonych jest znacznie większy niż np. marszałka Sejmu w Polsce.
W dodatku sama Pelosi to instytucja: weteranka polityki (zasiada w izbie od 1987 r.), pierwsza w historii kobieta w roli spikerki, wieloletnia działaczka Partii Demokratycznej. Przy tym: katoliczka, zaangażowana w poparcie dla środowisk LGBT, dla antykoncepcji i dla aborcji (w wywiadzie dla jednej z chrześcijańskich gazet, 10 lat temu, tłumaczyła to tak: „moja religia zmusza mnie – i za to ją uwielbiam – do przeciwdziałania jakiejkolwiek dyskryminacji w naszym kraju i uważam zakaz małżeństw homoseksualnych za formę dyskryminacji. Myślę, że jest to niekonstytucyjne”). Twarda obrończyni praw człowieka za granicą (wielokrotnie krytykowała w tej sprawie Chiny, a Putina nazwała publicznie „bandytą” już cztery lata temu, odmawiając mu prawa do wizyty w Kongresie), za to z wyrozumiałością podchodząca do uprawnień rządu federalnego w zakresie kontroli własnych obywateli (broniła m.in. kontrowersyjnego programu PRISM). Mimo przekroczonej osiemdziesiątki jest wciąż niezwykle sprawna fizycznie i intelektualnie, stanowcza. Do tego zawsze świetnie ubrana, przygotowana do wystąpień, uśmiechnięta, profesjonalna i pragmatyczna do granic cynizmu (w jej fachu to niewątpliwie komplement). Krótko mówiąc: idealna osoba do odegrania głównej roli w teatrze wyreżyserowanym w celu upokorzenia „ludowych” Chin i towarzysza Xi.
Poprzednia wizyta na Tajwanie amerykańskiego polityka tej rangi miała miejsce w 1997 r. Ale to były inne czasy; antagonizmy między Chinami a Zachodem nie były tak ostre, o planach niepodległościowych Republiki Chińskiej i jej powrocie do instytucji międzynarodowych mało kto myślał serio. Bardziej prawdopodobne było stopniowe „pokojowe zjednoczenie” obu państw chińskich. W dodatku ówczesny spiker Izby Reprezentantów, republikanin Newt Gingrich, dla równowagi odwiedził także Pekin.
Teraz Pelosi ostentacyjnie zlekceważyła chińskich komunistów. Pozostała głucha na ich przestrogi i groźby. Wygłosiła też w Tajpej kilka komunikatów, które trudno uznać – z punktu widzenia Pekinu – za pojednawcze. A co najważniejsze, oprawa wizyty, w tym utrzymywanie w niepewności światowej opinii publicznej do ostatniej chwili, gdzie skieruje się samolot z bohaterką wydarzeń, ewidentnie służyła maksymalnej reklamie. Nikt, również w Chinach, nie miał jej przeoczyć ani uznać za coś powszedniego.
Mrs. Pelosi – wyrazy szacunku. I za profesjonalną rozgrywkę (oczywiście uzgodnioną z prezydentem i sekretarzem stanu, co do tego trudno mieć wątpliwości), i za osobistą odwagę. Tak, amerykańska polityk świadomie zaryzykowała życie, bo jakiegoś „incydentu”, którego ofiarą padłby jej samolot i ona sama, do końca nie można było wykluczyć.

Akcja i reakcja

Pekin nazwał wizytę Pelosi prowokacją i ingerencją w wewnętrzne sprawy Chin. Zawczasu zagroził, że „ci, którzy igrają z ogniem, sami się w nim spalą”. Ambasadora USA wezwano do MSZ, ogłoszono sankcje handlowe wobec Republiki Chińskiej. Jak było do przewidzenia, na tym się nie skończyło. Już we wtorek, czyli w dniu lądowania delegacji Kongresu w Tajpej, nastąpiły pierwsze ataki hakerskie na tajwańskie instytucje publiczne. Dzień później zaczęły się działania chińskiego lotnictwa wojskowego związane m.in. z naruszaniem przez samoloty tradycyjnej linii demarkacyjnej na środku Cieśniny Tajwańskiej i operacjami dronów rozpoznawczych nad niektórymi drobniejszymi wysepkami należącymi do Republiki Chińskiej. Równocześnie miały miejsce demonstracyjne przemieszczenia sprzętu wojskowego na kontynencie (można je było obserwować w chińskich mediach społecznościowych). W czwartek zainicjowano (przewidziane wstępnie do niedzieli) bezprecedensowe manewry połączonych sił morskich i powietrznych ChRL w sześciu obszarach wokół Tajwanu – ich scenariusz był tak zaplanowany, by jak najlepiej symulował potencjalny atak na wyspę.
Tajpej oczywiście potępiło te posunięcia i zasygnalizowało gotowość do stanowczego odparcia ewentualnej agresji. Z potępieniem reakcji chińskiej pospieszyły też Stany Zjednoczone, Kanada, Wielka Brytania, a nawet (co szczególnie symptomatyczne) Unia Europejska. Zaniepokojenie eskalacją wojskową i jej możliwymi skutkami wyraziły państwa ASEAN (czyli najważniejszej regionalnej organizacji współpracy, rozpoczynającej akurat konferencję w Phnom Penh w Kambodży, z udziałem szefów dyplomacji Chin i USA). W zbliżonym tonie co reszta zareagowali również w odrębnym oświadczeniu przedstawiciele całej G7.
Pytanie, które w czwartek zadawał sobie świat, brzmiało: czy to wszystko stanowi preludium do wojny o Tajwan i czy może ona stać się zalążkiem III wojny światowej? Jak się wydaje, Amerykanie postanowili pokazać, że jeśli trzeba, są na taki scenariusz gotowi. Czy są na niego gotowi decydenci w Pekinie, pokaże zapewne najbliższa przyszłość.
Bez wątpienia obie strony uwzględniają w swych kalkulacjach dogłębną wiedzę o własnym potencjale militarnym i dość dokładną o potencjale przeciwnika. Można zakładać, że po stronie amerykańskiej jest z tym lepiej (to znaczy: bardziej realistycznie); Xi Jinping i chińskie Biuro Polityczne mogą bowiem paść ofiarą tego samego systemowego mechanizmu, którego niedawno doświadczył Putin: nadmiernie optymistycznych raportów płynących „z dołu”, a redagowanych przez oportunistów w mundurach i garniturach.
Ewentualny konflikt zbrojny na pełną skalę byłby rzecz jasna katastrofą dla udręczonej innymi kryzysami światowej gospodarki. A także problemem dla głównych aktorów dramatu. Ale – co istotne – w ich przypadku warto mieć na uwadze stare porzekadło: Zanim gruby schudnie, to chudy umrze z głodu. Oczywiście „grubym” jest w tym przypadku gospodarka amerykańska (mimo niewątpliwych chwilowych kłopotów) i gospodarki jej kluczowych sojuszników, natomiast „chudym” – Chińska Republika Ludowa. Też mająca kłopoty ekonomiczne, dużo poważniejsze i bardziej systemowej natury.

Scenariusze

Wbrew pozorom to niekoniecznie optymistyczna konstatacja. Choć Chiny prawdopodobnie mają mniejsze zdolności czysto wojskowe, Xi Jinping może w tej sytuacji zdecydować się na wojnę. Bez względu na jej długofalowy rezultat do jesieni sparaliżowałby w ten sposób ewentualne próby zakwestionowania jego przywództwa w państwie i w partii, a w nieco dłuższej perspektywie zyskałby świetne alibi, pozwalające wytłumaczyć narastanie problemów ekonomicznych i społecznych. Wszak nie byłoby to winą jego błędów, lecz wrogich knowań Amerykanów i ich sojuszników oraz „konieczności zbrojnej odpowiedzi” w obronie interesów kraju.
Ryzykowne – owszem. Ale mówiąc szczerze, konkurencyjne warianty reakcji nie wypadają atrakcyjnie dla Pekinu. Wobec napompowanego (także chińskimi rękami) znaczenia podróży Pelosi, ograniczenie się do tromtadrackich słów i paru dyplomatycznych protestów, a nawet wielkich manewrów wojskowych, byłoby oznaką słabości. Zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Chińscy komuniści wiedzą raczej dobrze, że ich władza nie opiera się na miłości ludów tego świata, lecz na strachu pomieszanym z nadzieją na dobre interesy.
Siła w takim wariancie byłaby po stronie Zachodu. A w ślad za tym dobre interesy. Nieprzypadkowo amerykańska dyplomacja postanowiła kuć żelazo, póki gorące: nowe propozycje współpracy z członkami ASEAN do Phnom Penh przywozi Antony Blinken, a z analogiczną misją do newralgicznych krajów pacyficznych wyruszyła jego zastępczyni Wendy Sherman. I pewnie też nieprzypadkowo ona i ambasador USA w Australii Caroline Kennedy, których ojcowie walczyli na Pacyfiku podczas II wojny światowej, wezmą udział w obchodach rocznicowych na Wyspach Salomona, lądując na słynnym historycznym lotnisku Hendersona na Guadalcanal. Ma to podkreślić, że co prawda wtedy agresorem było inne państwo pacyficzne, ale determinacja Ameryki do odparcia nowego najeźdźcy jest dziś taka sama.
Jedyną możliwą opcją dla Pekinu jest więc twarda odpowiedź. To może, ale wcale nie musi oznaczać konwencjonalnej akcji zbrojnej. Być może atrakcyjną alternatywą są działania asymetryczne – takie, przy których trudno złapać sprawcę za rękę i w odwecie ostrzelać albo obłożyć go rujnującymi sankcjami, ale ów sprawca może spokojnie puszczać oko do publiki wewnętrznej i zewnętrznej, sygnalizując, że nie puścił zniewagi płazem. Arsenał narzędzi w takim scenariuszu jest bogaty: od wykonanego pod tzw. cudzą flagą lub upozorowanego na wypadek losowy zamachu na samą Nancy Pelosi (tak, nadal nie jest bezpieczna, mimo opuszczenia Tajwanu), poprzez zamachy terrorystyczne sponsorowane przez chiński wywiad na ważną infrastrukturę lub osoby w USA i/lub na Tajwanie, po próby zakłócenia amerykańskiej aktywności handlowej, eksploracji kosmosu czy atak cybernetyczny na wielką skalę. Uzupełnieniem takich operacji mogłoby być wzmożenie represji wobec resztek środowisk niezależnych w ChRL pod pretekstem „wysługiwania się Amerykanom i zdrajcom z Tajwanu” (co już zresztą się dzieje).
Gdy piszę te słowa, Chińczycy odpalają kolejne rakiety w pobliżu tajwańskiego wybrzeża, a zespół bojowy amerykańskiego lotniskowca USS Ronald Reagan czujnie krąży w pobliżu spornej wyspy. Gdy będą Państwo je czytali, sytuacja może wyglądać znacznie dramatyczniej. Tak czy owak, nawet jeśli obecny kryzys z czasem rozejdzie się po kościach, świat po tajwańskiej wizycie Nancy Pelosi nie będzie już taki sam. Dowiedzieliśmy się bowiem czegoś nowego i ważnego o amerykańskiej determinacji, by dawać odpór chińskim roszczeniom. Dowiedzieliśmy się też, że supermocarstwo ze stolicą w Waszyngtonie najwyraźniej uważa, że obecnie jest w stanie wygrać ewentualną bezpośrednią konfrontację militarną (a także polityczno-gospodarczą) z drugą w kolejności potęgą światową.
To samo w sobie jest dobrą wiadomością także dla Polski. A złą, pośrednio, m.in. dla Władimira Putina (gdyby ten chciał poważnie liczyć na bardziej intensywne wsparcie chińskie w swoich awanturach).
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji