Miasto nie boi się już desantu, a zdarzające się od czasu do czasu ostrzały rakietowe da się oswoić. Chłopaki na froncie walczą o normalne życie, więc żyjmy.

Na korytarzu pociągu relacji Przemyśl–Odessa bawią się dzieci. Sześcioletnia Oliwija jedzie z mamą Łarysą z Barcelony na Wołyń. We Lwowie ma się przesiąść do kolejnego pociągu. Łarysa nie mówi, dokąd konkretnie się udaje. Jej mąż jest wojskowym, więc miejsce ich zamieszkania – przekonuje – to trochę tajemnica państwowa. Równolatek Oliwii, Witalik, wraca z rodziną z Polski do Odessy. Oni żadnych sekretów nie mają.

Mów po ukraińsku!

– Mów po ukraińsku! Ukraiński! – co jakiś czas wykrzykuje Łarysa w stronę Oliwii, gdy ta zapoznaje się z nowym kolegą. Przed 24 lutego jej rodzina była dwujęzyczna, lecz po inwazji przeszła na ukraiński. Ale o ile mamie rosyjskie słowa wyrywają się tylko czasem, o tyle małej Oliwii wciąż bardziej naturalnie wychodzi rozmowa „po russki”. – Podoba ci się, jak strzelają w nasze miasta? To dlaczego mówisz ich językiem? – pyta Łarysa córkę w przerwie zabawy.
Między grudniem 2021 r. a marcem 2022 r. odsetek Ukraińców posługujących się na co dzień wyłącznie językiem rosyjskim spadł według sondaży z 26 proc. do 18 proc.
Witalik pod względem językowym jest jeszcze ciekawszy. Zarówno jego rodzina, jak i przytłaczająca większość Odessy mówi na co dzień po rosyjsku i nie zamierza tego zmieniać. W portowym mieście dotychczas nie przyjęły się nawet obowiązujące od miesięcy przepisy zobowiązujące kelnerów do zwracania się do klientów po ukraińsku, a właścicieli restauracji do umieszczania wywieszek w języku państwowym. Witalik cztery ostatnie miesiące spędził jednak w polskim przedszkolu i przyzwyczaił się, że chociaż z mamą rozmawia po rosyjsku, to dzieci w jego nowym mieście tego języka nie rozumieją. – Chodzę do starszaków w przedszkolu – deklaruje z dumą. – Chcesz teraz porysować? – pyta Oliwiję po polsku.
Odessa pod wieloma względami jest mikrokosmosem. Przed wojną byłą pełna życia, zapatrzona w siebie. Niczym Wiedeń w posthabsburskiej Austrii, czuła się za duża i zbyt ważna w porównaniu z resztą prowincjonalnej w rozumieniu wielu odesyjczyków Ukrainy. Pod względem – jak to się tu określa – „głamuru”, wyzywającej powierzchowności, równała się nawet nie z Kijowem, lecz z Moskwą. Często bywało to przesadzone, irytujące, na pokaz. – Wiesz, po czym można poznać, że sytuacja w Odessie się normalizuje? Po powrocie autochamów. Na początku inwazji się krygowali. Teraz wrócili i znów możesz usłyszeć z otwartych okien samochodów rosyjski rap na cały regulator – mówi miejscowy dziennikarz Wałentyn Strakowski.
W tym mieście ustawa o języku urzędowym się nie przyjęła. Osiem lat temu miejscowy działacz, a późniejszy poseł poskarżył mi się, że miał problem ze znalezieniem ukraińskojęzycznego przedszkola dla swojego dziecka. Taka to była przymusowa ukrainizacja, przed którą Władimir Putin ratuje „sootieczestwienników”, rodaków z południowo-wschodniej Ukrainy. Gdy przyjechałem do miasta, sensacją dnia na lokalnych portalach była scenka rodzajowa z supermarketu. Klient poczuł się oburzony, że sprzedawca zwrócił się do niego… po ukraińsku. Zagroził mu karnym wcieleniem do wojska i przekonywał, że tu jest Odessa, a nie żadna Ukraina, a jak mu się nie podoba, to może wrócić do swojego Chersonia i tam sobie mówić po ukraińsku.

WKU za karę

Sprawa skończyła się na policji, mężczyzna został zatrzymany, musiał nagrać przeprosiny na wideo, a dodatkowo dostał „powistkę”, czyli wezwanie przed wojskową komisję uzupełnień. Karne „powistki” to kolejny temat tygodnia. Kilka dni wcześniej wezwanie do odeskiej WKU dostała para, którą przyłapano na uprawianiu seksu w miejscu publicznym. W Kijowie po policyjnym nalocie „powistki” dostali klienci działającego mimo godziny policyjnej nocnego klubu. Jedni mówią, że bardzo dobrze, niech ich biorą do kopania okopów i obierania ziemniaków, może to ich wyleczy z głupoty. Inni, że armia to zaszczyt, a nie kara, że to obraża resztę wojskowych, a poza tym żołnierz bez motywacji to żaden żołnierz.
Serhij Bratczuk jest żołnierzem w stanie spoczynku z doświadczeniem z Donbasu. Po 24 lutego został rzecznikiem wojskowej administracji obwodowej. Zna go cały kraj, bo to on codziennie zdaje w telewizji raport z Odessy. Jego sławę widać na każdym kroku. Gdy siedzimy przy kawie na słynnym Rynku Książkowym, mniej odważni po prostu się przypatrują, odważniejsi proszą o selfie albo zgłaszają jakiś problem. Kogo pokazują w telewizji, ten musi mieć wielką władzę. – Spróbuj odpowiedzieć, że coś nie należy do twoich kompetencji, zaproponuj zgłoszenie sprawy do takiego, a takiego urzędu, a od razu wiadomo, że się sprzedałeś i złośliwie nie chcesz pomóc – śmieje się Bratczuk.
Pytany o karne powołania, poważnieje. – Mamy stan wojny, a w stanie wojny każdy mężczyzna jest zobowiązany stawić się przed komisją. „Powistka” nie oznacza automatycznego wysłania na front, tylko i tak obowiązkową rejestrację. Zresztą tamten jurny chłopak, jak się okazało, nie miał nawet ukraińskiego paszportu – przekonuje.
Wokół nas gwarny tłum młodych mieszkańców miasta. Jest jak przed wojną. Odessa udaje normalność, choć plaże są zamknięte, bo zaminowane. A i na słynne schody potiomkinowskie, znane z propagandowego arcydzieła Siergieja Eisensteina, nie da się dojść przez ich bliskość do portu. Stoi wojsko przed barykadą i cofa spacerowiczów. Pojedynczy śmiałkowie w sprawdzonych miejscach chłodzą się w morzu, ale zasadniczo zakaz kąpieli jest przestrzegany.
Nie chodzi tylko o wojskowe patrole wzdłuż plażowo-knajpianego Łanżeronu, lecz także o realne zagrożenie. Obrońcy zaminowali plaże, żeby udaremnić możliwy desant z morza. Własne miny przeciwokrętowe postawili też Rosjanie. Czasem morze wyrzuca którąś na brzeg. 2 lipca wybuch takiej pułapki zabił plażowicza w pododeskim Karolino-Buhazie. Władze miasta proponowały wydzielenie chociaż fragmentu wybrzeża dla plażowiczów, ale wojsko postawiło swoje weto. – Linia brzegowa to dla nas linia frontu. Na froncie nie ma miejsca na zabawę – mówi Bratczuk. W innych sprawach wykazuje dużo większą ugodowość. Choćby w kwestii sprzedaży alkoholu w barach czy wszechobecnych w pierwszych tygodniach wojny barykad i antyczołgowych jeżyków, które stopniowo znikają z miejsc, w których nie są niezbędne.
Jak przekonuje, nie da się miesiącami żyć wyłącznie wojną, a chwila oddechu jest potrzebna także dla zdrowia psychicznego i morale. – Chłopaki na froncie walczą o to, by inni mogli normalnie żyć. Więc żyją, i bardzo dobrze. Poza tym właściciele barów też muszą z czegoś żyć, a budżet miasta potrzebuje wpływów podatkowych – tłumaczy. Zwłaszcza że rosyjskie zagrożenie nie minie jeszcze długimi miesiącami. – Z drugiej strony desant, do którego Rosjanie się początkowo przymierzali, byłby dla nich samobójstwem, bo nie mieliby wsparcia lotnictwa i piechoty. I chyba o tym wiedzą, bo zwłaszcza od zatopienia krążownika „Moskwa” ich okręty zwiększyły dystans do naszego wybrzeża. A był czas, kiedy z plaży było je widać gołym okiem – mówi. Obwód odeski jest jednak regularnie ostrzeliwany rakietami. W mieście widać punktowe zniszczenia. W sumie śmierć poniosło tu ok. 20 cywilów.
Nie wiadomo, ilu odesyjczyków wróciło już do domu. Ale wracają, bo sytuacja trochę się znormalizowała. Odessa nie boi się już desantu, a zdarzające się od czasu do czasu ostrzały rakietowe – jakby to strasznie nie brzmiało – da się oswoić. Gdy wysiadam z pociągu, omijam na peronie kilkanaście bliźniaczo podobnych do siebie par. Ona wysiada właśnie z pociągu z Polski, pewnie po kilkumiesięcznej nieobecności. On nie mógł z nią wyjechać, bo zakaz. Może służył w obronie terytorialnej, może walczył na Donbasie, a może po prostu siedział w domu, pił piwo i czekał na powołanie. Teraz całują się łapczywie, długo, nie widząc poza sobą świata, jakby wcześniej, przy rozstaniu, założyli, że mogą się już więcej nie zobaczyć. Dużo łez, jeszcze więcej kwiatów. Nawet agresywnie zaczepiający klientów taksówkarze zachowują pewien dystans.

Ci od Diuka i od Katarzyny

Dla wielu rodowitych odesyjczyków to, że ich miasto jest ostrzeliwane przez Rosjan, było szokiem. Jak pokazywały sondaże, przed 2014 r. spośród wszystkich obwodów Ukrainy nastroje separatystyczne były najmocniejsze właśnie tutaj i w Ługańsku (po 24 proc. zwolenników połączenia z Rosją), oraz w Doniecku (33 proc.). Gdy Kreml odrywał Krym i rozpętywał wojnę na Donbasie, Odessa się wahała. Prozachodni euro majdanowcy zbierali się pod Diukiem, stojącym nad schodami potiomkinowskimi pomnikiem Armanda du Plessis, księcia de Richelieu, zarządcy Odessy i późniejszego premiera Francji. Prorosyjscy na Kulikowym Polu, placu niedaleko dworca, którego nazwa nawiązywała do miejsca bitwy z Tatarami, a z pomników bardziej podobała im się stojąca rzut beretem od Diuka Katarzyna Wielka. Nad rozwojem tej grupy czuwał osobiście Siergiej Głazjew, zaufany człowiek Putina.
Rozdwojenie Odessy widać po nazewnictwie jej ulic. Katerynynśka (od Katarzyny), Puszkinśka i Riszeljewśka (od Richelieu) krzyżują się z Hrećką (Grecką) i Jewrejśką (Żydowską). Gdy na Kulikowym Polu w 2014 r. wiecowali zwolennicy Rosji, krzyczeli o wielkim państwie od Odessy po Władywostok. Protestacyjny dwugłos skończył się tragedią. 2 maja 2014 r. marsz kibiców, którzy w Ukrainie mają zwykle poglądy mniej lub bardziej skrajnie prawicowe, został zaatakowany przez kulikowców. Także z broni palnej. Manifestanci rzucili się za nimi w pogoń aż do miasteczka namiotowego na Kulikowym Polu.
Kulikowcy schronili się w gmachu związków zawodowych, który – obrzucony koktajlami Mołotowa – spłonął przy bierności milicji. Efektem była śmierć 48 osób i budowa mitu o banderowskim rządzie palącym żywcem przeciwników (jak się ostatnio dowiedzieliśmy, w przeddzień ataku na Ukrainę o 2 maja Putin opowiadał Emmanuelowi Macronowi). Ale także kompromitacja lokalnych władz i koniec prorosyjskich protestów. Do dziś nie wiadomo, jak doszło do tak wielkiej tragedii. Zwłaszcza że – co wówczas potwierdzili nam niezależnie od siebie liderzy lokalnego Euromajdanu i Kulikowego Pola – wcześniej obie grupy ostrzegały się nawzajem przed prowokacjami. Byli może wrogami, ale przede wszystkim odesyjczykami.
Dzisiaj ówcześni kulikowcy podzielili się na trzy grupy. Bratczuk przekonuje, że większość nie wyszła z szoku, że Rosjanie ostrzeliwują ich miasto. Inni, jak lider Kulikowego Pola Anton Dawydczenko, dawno uciekli do Rosji. Jurij Tkaczow, redaktor naczelny prorosyjskiego „Tajmiera”, po 24 lutego został zatrzymany przez bezpiekę. Wypuszczono go, ale od tej pory siedzi cicho, a „Tajmier” przestał działać. Tym razem nikt Tkaczowa nie ostrzegł, a wcześniej przechwalał się wtykami w policji, które dają mu cynk przed każdym wkroczeniem do redakcji. Bratczuk sugeruje, że przeprowadzono z nim poważną „rozmowę profilaktyczną”.
Są też w Odessie tacy, którzy przynajmniej początkowo czekali na rosyjskie „wyzwolenie”. Może zresztą czekają do tej pory? Strakowski opowiada, że w pierwsze noce inwazji regularnie dochodziło do strzelanin z dywersantami, a niedawno Służba Bezpieczeństwa Ukrainy zatrzymała ekskulikowca z arsenałem broni w mieszkaniu. Regularnie są podawane informacje o zatrzymaniach ludzi, którzy fotografowali pozycje wojska i wysyłali je Rosjanom albo korygowali ogień, pomagając np. w niszczeniu strategicznie ważnego mostu w Zatoce, jednej z dwóch tras łączących Odessę z rumuńską granicą.
Lokalne władze bardzo poważnie podchodzą do zakazów fotografowania obiektów wojskowych i zniszczeń wojennych. W wielu miejscach widnieją znaki z przekreślonym aparatem fotograficznym, a w kwietniu holenderski dziennikarz Robert Dulmers został nawet pozbawiony wojskowej akredytacji i deportowany za to, że opublikował zdjęcia po ataku Rosjan na bazę paliwową. Chodzi o to, żeby nie podpowiadać przeciwnikowi, czy udało mu się zniszczyć jakiś cel czy też należałoby powtórzyć ostrzał. Jak przekonują nasi rozmówcy, w mieście nie brak ludzi, którzy chętnie sprzedają takie informacje wrogowi. Na wszelki wypadek nikomu się więc nie ufa.
Prozachodnie elity nigdy nie ufały też lokalnym władzom na czele z merem Hennadijem Truchanowem. To postać jak z filmu, jak twierdziła włoska policja łącząca mera z rosyjskimi handlarzami bronią, jego korzenie wyrastają z półświatka. Swego czasu półgębkiem przyznawał to sam Truchanow, który zaczynał jako właściciel firmy ochroniarskiej. A może nie przyznawał? – Byłem dość aktywnym, wysportowanym człowiekiem, trenowałem zapasy. Proponowano mi związanie się ze światem kryminalnym, ale tego nie zrobiłem. Po pierwsze, to sprzeczne z prawem, a po drugie, ten ruch nie miał żadnej przyszłości. Gdy sobie to uświadomiłem, z grupą kolegów z wojska zdecydowaliśmy się zaproponować cywilizowane formy ochrony biznesu. Przychodzili bandyci. Chcieli się bić, to się biliśmy. Chcieli rozmawiać, to rozmawialiśmy – tłumaczył w magazynie – nomen omen – „Włast dienieg” (Władza pieniędzy).
W Odessie niespecjalnie to komukolwiek przeszkadza. Mer i jego lokalna partia o nazwie Ufaj Działaniom w cuglach wygrywają kolejne wybory. Kilka lat temu zapytaliśmy Tkaczowa o to, jak on sam, sympatyk mera, traktuje jego przeszłość. – My w Odessie najczęściej odpowiadamy pytaniem na pytanie. W tym przypadku większość mieszkańców odpowiedziałaby: „No i co z tego? A kto z bandytami nie pracował?” – wypalił, niczym bohater „Opowiadań odeskich” Izaaka Babla. Truchanow był prorosyjski także w sensie politycznym, a media pracujące przy aferze Panama Papers ujawniły nawet, że miał rosyjski paszport.
– Koordynujemy działania z władzami miasta – odpowiada enigmatycznie Bratczuk na pytanie o relacje z merem i ucina temat. Nikt pod nazwiskiem nie powie, że jest inaczej, choć inny rozmówca zbliżony do władz przyznaje, że tak do końca to Truchanowowi nie wierzy. Dzisiaj mer fotografuje się pod hasłami, które jeszcze rok temu uznałby za banderowskie, ale w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji milczał, jeśli nie liczyć apelu do mieszkańców, by pozostali w domach, a jeśli się nie da, nosili ze sobą dokumenty. Odessa ma trzy wyjaśnienia, dlaczego przerwał milczenie. Pierwsze: uznał, że jednak wejście Rosjan do miasta jest nierealne, więc warto sprzymierzyć się z mocniejszym. Drugie: zrozumiał sugestię, jaką było wyrzucenie przez Wołodymyra Zełenskiego szefa administracji obwodowej Serhija Hryneweckiego.
Hrynewecki był uznawany za człowieka zbliżonego do Truchanowa. Stracił stanowisko 1 marca, a jego następcą został płk Maksym Marczenko, były dowódca ochotniczego batalionu Ajdar i 28 brygady zmechanizowanej, doświadczony w bojach na Donbasie. Słowem: człowiek do zadań specjalnych. Dzisiaj Truchanow z jednej strony broni miasta przed zbyt daleko idącą – w jego przekonaniu – derusyfikacją, ale z drugiej – sam proponuje kompromis: wykreślenie z mapy nazw kojarzących się z Rosją, ale niemających wiele wspólnego z lokalną tradycją. To ukłon w stronę tradycyjnego elektoratu: Katarzyna Wielka ma zostać, ale za ulicę – powiedzmy – Nowomoskowśką umierać nie będziemy. Dodatkowo Truchanow podpisał decyzję przyznającą premierowi Wielkiej Brytanii Borisowi Johnsonowi honorowe obywatelstwo miasta.
Jest jeszcze trzecie wyjaśnienie. Bratczuk przekonuje, że wielu miłośników Putina otrzeźwiało, gdy ich dotychczasowy idol zaczął ostrzeliwać ich ukochaną „mamę Odessę” rakietami. Niektórzy nawet zaangażowali się w ochotniczą pomoc wojsku. Dlaczego odmawiać Truchanowowi prawa do zmiany opinii? Potwierdzałby to filmik nagrany przez lokalnego włodarza tuż po jednym z ataków. Mer stoi niemal na gruzach jednego ze zrujnowanych budynków. – Oto, co nazywają obiektem wojskowym. Już teraz potwierdzono ośmiu zabitych, w tym trzymiesięczne dziecko. Dziewczynkę. Odesyjkę, która jeszcze nie zobaczyła życia. Bydlaki, spłoniecie w piekle – niemal krzyczał. Nie ma podstaw, by oskarżać go o udawanie emocji. Wręcz przeciwnie.
W rozmowie z „Ukrajinśką prawdą” Truchanow chwalił się, że jako wojskowy od dawna się spodziewał, że będzie wojna. – Dlatego patrzyli na mnie jak na takiego trochę człowieka z fiu-bździu, kiedy w latach 2015–2016 zacząłem remontować schrony, które nie były remontowane od początku niepodległości. Spoglądali i mówili: „Hennadiju Łeonidowyczu, czym się pan zajmuje, komu to potrzebne? To wczorajszy dzień. Niby kto ma na nas napadać?” – opowiadał. Może tak było, ale kiedy w jednym z budynków w starej Odessie zapytaliśmy, gdzie tu – w razie czego – jest najbliższy schron, odpowiedział nam uśmiech. – Mer kazał nam w takim wypadku schodzić do przejścia podziemnego pod skrzyżowaniem. Tu, w starej części miasta, piwnice są w takim stanie, że i bez ostrzałów jest w nich niebezpiecznie – usłyszeliśmy.
Do Odessy – podobnie jak innych miast położonych z dala od frontu – polityka już wróciła. Truchanow niedawno zezwolił na udział w posiedzeniach rady miejskiej w trybie zdalnym. To krok korzystny dla polityków obozu prorosyjskiego, którzy wprawdzie w pierwszych dniach inwazji wyszli ze zdelegalizowanej potem Platformy Opozycyjnej Za Życie (OPZŻ), ale część na wszelki wypadek wyjechała z kraju. Niektórzy rozmówcy po cichu przekonują, że to nieuzasadnione ułatwienie pracy rosyjskiej piątej kolumnie. Inni kontr argumentują, że 24 lutego był grubą kreską i nie należy całkowicie przekreślać wariantu, że ktoś pod presją rzeczywistości mógł zrewidować nastawienie do Kremla. Strakowski dodaje, że funkcja radnego jest społeczna, a każdy reprezentuje przecież swoich wyborców. W Odessie szczególnie żywe są dyskusje, gdzie po wojnie odnajdą się politycy OPZŻ i ich elektorat. Najmniej problemów powinien mieć z tym Hennadij Truchanow. ©℗
Dla wielu rodowitych odesyjczyków to, że ich miasto jest ostrzeliwane przez Rosjan, było szokiem. Jak pokazywały sondaże, przed 2014 r. 24 proc. mieszkańców chciało połączenia z Rosją