Jest prawdopodobne, że wojna w Ukrainie będzie oznaczała koniec otwartego internetu, jaki dotąd znaliśmy, a wraz z nim ładu informacyjnego kształtującego świat od kilku dekad

Alek Tarkowski, dyrektor ds. strategii w think tanku Open Future Foundation, socjolog, aktywista
Od dawna było wiadomo, że ewentualna wojna w Ukrainie będzie się toczyć również w internecie. Salwą ostrzegawczą wystrzeloną przez Rosjan był atak cybernetyczny na sieć energetyczną naszego sąsiada w grudniu 2015 r., niedługo po inwazji na Krym i Donbas. W samym środku zimy dostęp do prądu straciło wtedy ćwierć miliona ukraińskich domów.
Brak wyraźnych oznak wojny cybernetycznej po dwóch tygodniach inwazji jest dla wielu zaskoczeniem. „The Economist” pisze wręcz o psie, który nie zaszczekał. Na początku walk Mychajło Fedorow, wicepremier i minister ds. transformacji cyfrowej Ukrainy, ogłosił tworzenie „Armii IT”. Mówi się, że nawet kilkaset tysięcy hakerów odpowiedziało na ten apel i ochotniczo prowadzi dziś działania przeciwko Rosji w sieci. Wiadomo też, że zarówno strony wojny, jak i państwa trzecie uruchomiły swoje specjalne jednostki. Wojna cybernetyczna zatem trwa, tyle że jest niewidoczna. Nie dochodzi bowiem do spodziewanych ataków na infrastrukturę.
Możliwe, że kiedyś poznamy ukrytą historię bitew cybernetycznych rozegranych na tej wojnie.
Tymczasem objęła ona serwisy społecznościowe i portale medialne. Zamiast włamań do systemów komputerowych podstawowym narzędziem jest blokowanie i kontrolowanie dostępu do treści. A nasilające się z każdym dniem działania obu stron krok po kroku rozdzielają sieci wzdłuż geopolitycznych granic. Mamy do czynienia z deplatformizacją – tak nazywa się usuwanie z sieci społecznościowych osób o poglądach uznawanych za kontrowersyjne lub wręcz szkodliwe. Najbardziej znanym przykładem było usunięcie Donalda Trumpa z Twittera i innych serwisów po ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 r. Deplatformizacja dotychczas obejmowała jednostki. W wojnie w Ukrainie po raz pierwszy obejmuje całe tytuły prasowe, a w pewnym sensie także całe społeczeństwa.
Test wydzielenia
Rozwój sieci przez wiele lat napędzała wizja otwartego internetu – potężnej, globalnej technologii, która redukuje wszystkie możliwe ograniczenia. W której twórca strony internetowej spod Gorlic może swobodnie udostępniać treści użytkownikom w Gwatemali. W której możliwa jest swobodna i tania wymiana wiedzy (co uratowało nas w czasie pandemii) i rozszerza się swoboda wypowiedzi. To wizja oparta na liberalnej, demokratycznej wierze w otwartą komunikację. Dziś jest ona krytykowana za brak mechanizmów pozwalających kontrolować nieokiełznany rozwój komercyjnych platform, które w ostatniej dekadzie zdominowały sieć i podważyły jej pierwotny charakter. Za wcześnie, by cokolwiek przesądzać, ale jest prawdopodobne, że wojna w Ukrainie będzie oznaczała koniec otwartego internetu, jaki dotąd znaliśmy, a wraz z nim ładu informacyjnego kształtującego świat od kilku dekad. Sieć może stać się technologią dużo mocniej podlegającą kontroli państwowej, a przez to coraz częściej wykorzystywaną do nadzoru i cenzurowania nas wszystkich.
O możliwości rozpadu czy podziału internetu mówi się co najmniej od 20 lat. Pod koniec XX w. Chiny zaczęły budować swój Wielki Firewall – informatyczną zaporę, która w dużej mierze odcięła krajową sieć od reszty świata, a równocześnie zapewniła władzy państwowej niemal całkowitą kontrolę nad komunikacją cyfrową. Internet, w zamyśle mający „traktować cenzurę jako usterkę, którą z łatwością można obejść” (cytując działacza internetowego Johna Gilmore’a), zyskał swojego pierwszego cenzora.
W tym samym czasie zaczęto formułować pierwsze koncepcje podzielonego internetu. Co ciekawe, nie zawsze traktowano to jako coś negatywnego. W 2001 r. Clyde Wayne Crews z libertariańskiego think tanku Cato Institute ukuł termin „splinternet” dla określenia internetu pękniętego na osobne, niezależne przestrzenie. Miała to być odpowiedź na narastające wówczas dążenia do regulacji sieci, co było sprzeczne z libertariańską wizją.
Faktycznie, przez ostatnie dwie dekady pojawiało się coraz więcej rys. Chiny przestały być wyjątkiem. Kolejne państwa zaczęły wznosić różnego rodzaju cyfrowe mury. Według organizacji Access Now w 2020 r. dostęp do internetu był ograniczany lub całkowicie zablokowany w 29 krajach. Z kolei według raportu stowarzyszenia Freedom House w 2021 r. różne formy cenzury zastosowało ponad 40 państw.
Ten globalny trend napędzają działania rządów, które poszły w ślady Chin, przede wszystkim krajów z grupy BRICS. Pod hasłem „cyfrowej suwerenności” na rozmaite sposoby kontrolują one przepływ treści oraz blokują i ograniczają dostęp do sieci na swoim terytorium. Formy cenzury wprowadzane ostatnio przez Rosję nie są więc w tym kontekście ani nowatorskie, ani zaskakujące. Choć z pewnością Moskwa posunęła się najdalej. W 2021 r. przeprowadziła testy wydzielenia tzw. Runetu – sieci tele komunikacyjnej, która działałaby sprawnie jedynie na podstawie krajowej infrastruktury. Byłaby odłączona od globalnego internetu – nie tylko popularnych serwisów, lecz także bardziej podstawowej infrastruktury, jak tej umożliwiającej działanie w skali światowej systemu domen. Sprawdzono również możliwości spowalniania i ograniczania dostępu do największych portali, np. Twittera.
Wzmacnianie, nie odcinanie
Podobnie jak Rosja, także Europa od jakiegoś czasu odwołuje się do idei cyfrowej suwerenności, rozumianej jako „zdolność do samodzielnego działania w świecie cyfrowym”. Przy czym używa ona w tym kontekście terminu „otwarta strategiczna auto nomia”, by pokazać, że unijna odmiana suwerenności opiera się przede wszystkim na wzmacnianiu własnego potencjału technologicznego, a nie na nakładaniu kagańca na sieć. Oznacza też zdolność wywierania przez państwo wpływu na świat technologii, w imię demokratycznych wartości, ale też poprzez demokratyczny proces. Faktycznie, Europa ma ambicję, by regulować internet w imię wartości społecznych czy praw podstawowych. Symbolem tego podejścia była przyjęta w 2016 r. regulacja RODO chroniąca prywatność użytkowników. Z kolei obecnie trwają prace nad europejskim aktem o usługach cyfrowych, który wprowadzi nowe, kompleksowe zasady moderowania treści w serwisach społecznościowych.
Dlatego decyzja Komisji Europejskiej o objęciu sankcjami rosyjskiej telewizji RT – zarówno nadawanej naziemnie, jak i dostępnej przez internet – była znamienna. Wymowne było również przedstawione uzasadnienie: chodziło o to, aby ograniczyć rozprzestrzenianie się rosyjskiej dezinformacji w europejskiej przestrzeni medialnej i debacie publicznej. Na skutek decyzji Brukseli kroki podjęli nie tylko państwowi regulatorzy telewizji naziemnych, lecz także firmy internetowe. To one bowiem kontrolują platformy społecznościowe i sklepy z aplikacjami, przez które można było oglądać stację RT.
W odpowiedzi Rosja odcięła lub ograniczyła dostęp do popularnych serwisów, takich jak Facebook i Twitter (ale np. Instagram i WhatsApp dalej działają). Roskomnadzor, regulator internetu, zablokował również dostęp do wielu niezależnych mediów online, zarówno rosyjskich, jak i zagranicznych. A przede wszystkim parlament przyjął drakońskie prawo, ustanawiające karę do 15 lat więzienia za rozpowszechnianie „fake newsów” o działaniach rosyjskich sił zbrojnych i dające możliwość blokowania serwisów, które je powielają. W rezultacie działalność zawiesiły m.in. rosyjskie redakcje „New York Timesa” i BBC.
Kluczową rolę odgrywają też internetowi giganci. Działają często z własnej woli, a nie pod presją decyzji państwowych. Rosjanie nie mają już dostępu do Netflixa, a na TikToku nie mogą publikować filmików. Dzieci nie mogą już razem budować światów w grze „Minecraft” ani nie da się kupić gier w największych internetowych sklepach. Disney, Sony i Warner Bros. wstrzymały dystrybucję filmów. Google i Facebook zablokowały możliwość zarabiania na reklamach przez rosyjskich klientów. To bezprecedensowe kroki podejmowane wbrew ekonomicznym interesom. Powodów jest wiele: chęć funkcjonowania zgodnie z kierunkiem działań podejmowanych przez państwa zachodnie, walka z dezinformacją, naciski opinii publicznej.
Warto wspomnieć też o firmach kontrolujących podstawową infrastrukturę internetu. Z jednej strony są to podmioty, do których należy fizyczna infrastruktura umożliwiająca działanie globalnej sieci, np. kable światłowodowe. Z drugiej strony to korporacje gwarantujące przesyłanie danych i dostęp do serwerów. W ostatnich dniach Cogent i Lumen, firmy obsługujące tzw. sieć szkieletową, infrastrukturalny kręgosłup globalnego internetu, wyłączyły swoje sieci na terenie Rosji. Jako powód podały zagrożenie bezpieczeństwa własnej infrastruktury i całego internetu.
Historyczny zwrot
Można odnieść wrażenie, że narasta konsensus, iż Rosja i kraje zachodnie nie powinny być połączone wspólną przestrzenią komunikacyjną. Odcięcia agresora jako pierwsza zażądała Ukraina, postulując wyłączenie Moskwie dostępu do systemu domen internetowych – adresów, bez których nie jest możliwa komunikacja sieciowa. Obsługująca ten system organizacja ICANN oświadczyła jednak, że tego nie zrobi, bo jej nadrzędnym obowiązkiem jest zapewnienie działania globalnego internetu. Jednak gdy piszę ten tekst, wiele wskazuje na to, że podejmuje ona kroki mające na celu przerzucenie wszystkich kluczowych serwisów i usług na rosyjską infrastrukturę. Dotyczy to także systemu domen, zapewniającego spójność globalnej sieci. Rosjanie zdają się być przygotowani do uruchomienia własnego systemu nazw. Zdaniem niektórych ekspertów może to być zapowiedź dalszych działań – również odłączenia rosyjskiego internetu.
Wspólnym mianownikiem tych kroków jest przekonanie, że sieciowe połączenia mogą być źródłem zagrożenia. Najbardziej znamienne są deklaracje dostawców infrastruktury, którzy tłumaczą decyzje o odcinaniu Rosji niebezpieczeństwem dla integralności sieci w skali globalnej. Historia rozwoju internetu, mająca niewiele ponad 50 lat, dokonuje więc dramatycznego zwrotu. Technologia komunikacyjna, która odwoływała się do oświeceniowego ideału swobodnej wymiany wiedzy i informacji, nagle okazuje się źródłem zagrożenia. Informacja jest naznaczona ryzykiem – czasem niewielkim, choć związanym z komunikacyjnym chaosem – np. gdy media podają, że czterolatek przekroczył polsko-ukraińską granicę bez rodziców. Często ryzyko jest dużo poważniejsze. Przykład? Analitycy sieci odkryli, że w pierwszym dniu wojny rosyjska propaganda sieciowa zaczęła podgrzewać w Polsce nastroje antyukraińskie.
Za rosnącym poczuciem, że obcy internet może być jedynie źródłem dezinformacji, stoi też gotowość do rozdzielenia od siebie całych kultur. Na razie decyzje o zdejmowaniu z ramówki rosyjskich filmów czy koncertów traktujemy jako kolejny rodzaj sankcji nakładanych na agresora. Ale separowanie kultur pokazuje, że pęknięcie internetu to przejaw bardziej fundamentalnej wyrwy. Na naszych oczach cancel culture, kultura unieważniania, nabiera skali cywilizacyjnej.
Jeszcze niedawno futurystyczne wizje globalnej sieci przewidywały jej podział pomiędzy wielkie międzynarodowe firmy. Amerykańska futurystka Amy Webb w książce „The Big Nine” pisała, że w przyszłości jednym z kluczowych wyznaczników tożsamości będzie to, czy używasz pakietu technologii Google’a, Apple’a, Amazona czy innego sieciowego giganta. Nagle realna stała się całkiem inna perspektywa, przywołująca doświadczenia zimnowojenne.
Oczywiście możliwe jest, że w niedalekiej przyszłości, gdy zakończą się działania wojenne, serwisy szybko przywrócą wszystkie usługi i połączenia. Na skutek wojny w Ukrainie internet jako sieć planetarna – bo już niekoniecznie globalna – będzie wymagał jednak nowej wizji i nowego porozumienia. Nie wiadomo, czy będzie to wizja internetu otwartego na nowo, czy też nowy model internetu zamkniętego. Natomiast pewne jest, że będzie musiał on stawić czoła przepływowi dezinformacji.