Żeby zostać uznanymi za moralnych, musimy szokować, ustawiać się w pozycji bohaterów i przedstawiać innych, choćby niewiele się od nas różnili, jako faszystów.

Z Michałem Łuczewskim, doktorem habilitowany nauk społecznych, socjologiem, metodologiem, psychologiem rozmawia Łukasz Warzecha
W raporcie „Wirus społeczny”, który przygotował pan dla Warsaw Enterprise Institute, pojawia się takie zdanie: „współczesne społeczeństwa zaczynają odchodzić od tradycyjnych form mobilizacji społecznej, takiej jak ruchy społeczne, na rzecz gorących, eksplozywnych performansów społecznych, które przypominają religijne rytuały społeczeństw archaicznych”. Chce pan w naukowy sposób powiedzieć, że robimy się zwyczajnie prymitywni?
Współczesne społeczeństwa, które same sobie wydają się bardzo nowoczesne, zaczynają przypominać społeczeństwa prymitywne, dzikie – jak mówili antropologowie sto lat temu – gdzie ważnym elementem utrzymywania ładu są rytuały.
Pojęcie rytuału może mieć dużo znaczeń. O jakie konkretnie tutaj chodzi?
Rytuał jest lustrzanym odbiciem prawa. Łamie to, czego prawo zakazuje. Polega na przekroczeniu dotychczasowych tabu, hierarchii i granic między grupami, które prawo ustanawia. Może pan pomyśleć o średniowiecznym karnawale, w którym grupy się mieszają i wszystko dzieje się na opak. Nagle przestają obowiązywać normy, a na wierzch wychodzą ukryte dotąd seksualność, bluźnierstwo, rubaszność, kloaczność i przemoc. Współczesnymi odpowiednikami dawnych rytuałów są Black Lives Matter i Ogólnopolski Strajk Kobiet.
Takie rytuały mogą chyba odprawiać nie tylko grupy społeczne, ale również politycy? Może nawet głównie oni.
Kiedy ogarnia nas rytuał, nie wiemy już, co można, a czego nie, kto jest gdzie i kto jest kim. Paradoksalnie poprzez zwiększenie chaosu rytuał prowadzi do jedności. Dzieje się tak za sprawą mechanizmu kozła ofiarnego. Żeby nie nastąpiła implozja grupy i pochłonięcie nas przez wojnę wszystkich ze wszystkimi, zaczynamy poszukiwać winnego za konflikty i agresję. Kiedy wreszcie kozioł ofiarny zostaje usunięty, na chwilę odzyskujemy pokój. Politycy mogą myśleć, że nami dyrygują, ale w istocie raz uruchomiona przez nich przemoc w końcu ich dosięga. Są naszymi totemami, wokół których biegamy jak archaiczne ludy i które wielbimy. Wystarczy jednak, że trochę tylko odejdą od naszych oczekiwań, a wtedy następuje ich obalenie. Proszę zobaczyć, jak szybko Marta Lempart z bogini opozycji stała się jej głównym wrogiem. Każdy kapłan jest opóźnioną ofiarą, jest kapłanem tylko do czasu.
Rytualny taniec kojarzy się z emocjami. Ale czy tańce, które organizują politycy, faktycznie wynikają z emocji? Czy nie są przypadkiem dokładnie zaplanowane?
W marcu ubiegłego roku nie bylibyśmy w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądać kolejnych kilkanaście miesięcy. Procesy społeczne są gorące, chaotyczne i nieprzewidywalne. Nie możemy nad nimi zapanować, bo jesteśmy ich częścią. Praca polityka najbardziej przypomina surfowanie na wzburzonym morzu, które w każdej chwili może go pochłonąć.
Co w tym mechanizmie istnieje od dawna, a co stworzyła pandemia?
Przejście od prawa do transgresji jest najbardziej pierwotnym mechanizmem regulacji ludzkich społeczeństw. W kulturach ludowych okresy bezwzględnie panującego prawa były przerywane okresami ekstatycznych rytuałów. Różnica polega na tym, że dzisiejsze społeczeństwa przeszły w niekończący się rytuał, który przekracza kolejne granice, nawet tego nie widząc. Rozumiał to np. Zygmunt Bauman, kiedy mówił o płynnej nowoczesności i upłynnieniu wszystkich granic. Pandemia zmieniła to, gdyż doprowadziła do powrotu prawa, tabu, granic i norm. Ponieważ wszystko mogło być ogniskiem koronawirusa, oddzielono nas od sacrum i tradycyjnych religijnych obrzędów, zamykając kościoły, a także od natury i obrzędów nowoczesnych, zamykając lasy i siłownie. Nie mogliśmy nawet spotykać się z najbliższymi. Maski odgraniczyły nas od siebie, ale posłusznie je nosiliśmy. W każdych innych warunkach nie zaakceptowalibyśmy jakiejkolwiek z tych restrykcji, a teraz akceptowaliśmy hurtem wszystkie. Prawo nie jest jednak nigdy doskonałe. Kolejne restrykcje dosłownie nas zdusiły. Gdzieś na dole można było usłyszeć pomruk: „we can’t breathe!”, który wreszcie doprowadził do społecznej eksplozji. Przeszliśmy tak od skrajnie surowego prawa do ekstremalnych rytuałów i poszukiwania kozłów ofiarnych. Strajk Kobiet w Polsce i Black Lives Matter w USA były takimi masowymi karnawałami, w których społeczeństwa odrzucały to, co dotychczas było zakazane. Choć hasła tych ruchów były różne, to obecna w nich była wspólna wiara, że odpowiedzialnym za całe zło jest patriarchat, ucieleśniany przez Trumpa i Kaczyńskiego. Wystarczy się ich pozbyć i odzyskamy spokój. Pokonamy koronawirusa. Pandemia pokazała, kim naprawdę jesteśmy.
No to kim jesteśmy?
Prymitywnym, dzikim plemieniem, które jak nasi przodkowie sprzed setek i tysięcy lat drży przed zarazą i nieustannie oscyluje między duszącym prawem a wyzwalającym, brutalnym rytuałem. Prawo jest źródłem wszelkiego porządku i wszystkich naszych instytucji. Ale każde prawo oparte jest na ukrytej przemocy. Kto złamie jakąś restrykcję, zostanie ukarany. Paradoks polegał na tym, że kiedy próbowaliśmy wyzwolić się z przemocy prawa, a instytucje – takie jak media, Kościół czy rodzina – znalazły się w kryzysie, pochłonęły nas jeszcze bardziej wybuchowe i przemocowe archaiczne procesy społeczne.
O co chodzi z ukrytą przemocą? Czy niektórzy mogą być na nią wyczuleni bardziej niż inni? Jako wolnościowiec jestem nieustannie sfrustrowany, ponieważ ja taką „miękką przemoc” państwa i instytucji czuję cały czas, ale wiem, że większość chętnie się na nią godzi albo jej nie dostrzega.
Każda instytucja, żeby ograniczyć chaos i przemoc, musi w sobie tę przemoc zawrzeć. Jest jak ojciec, który może rozdzielić bijących się synów, ponieważ jest silniejszy niż oni. Żeby ograniczyć ich przemoc i postawić granice, sam musi odwoływać się do groźby jeszcze większej przemocy.
Ale kiedy tych porządkujących mechanizmów nie ma, zaczyna się chaos – jak pan powiedział. Czy to właśnie jest skutkiem nadzwyczajnej emocjonalności, rządzącej dzisiaj sferą publiczną? A może ona nie jest nadzwyczajna, może zawsze taka była? Przecież Hypatię na początku V w. rozszarpał w Aleksandrii skrajnie rozemocjonowany tłum.
Ale rozum też może rozszarpać. Za naszą racjonalnością często stoją emocje. W każdym z nas jest jakaś intelektualna część, która może być bardzo agresywna. Z pewnością zna pan takich intelektualistów, których uczone argumenty kryją gniew i wściekłość. Jest taka scena w „Dniu świra”, kiedy jeden z nich, Adaś Miauczyński, patrząc z symetrystycznej pozycji na demonstracje prawicy i lewicy, rozprawia o demokracji i tolerancji, ale sprowokowany przez przechodnia informuje: „W ryj dać mogę dać”. Weźmy technokratyczny dyskurs unijny: Komisja Europejska wyraża stanowisko, parlament przyjmuje rezolucje, TSUE miele orzeczenia – ale czuje się, że gdzieś tam na końcu tak naprawdę chcieliby po prostu dać nam po mordzie.
Czy pan chce powiedzieć, że wielu ludzi, którzy chwalą się swoją racjonalnością, tak naprawdę ma najpierw jakieś emocje, a dopiero na nich wtórnie buduje swoją argumentację?
Mniej więcej od dwóch dekad psychologowie odchodzą od racjonalistycznych teorii emocji i mówią o „motivated cognition”. To emocje sterują naszym rozumem. Jak pokazują neurobiologowie, aż 80 proc. informacji płynie z ciała do mózgu, a jedynie 20 proc. z mózgu do ciała. Myślę, że przez dominację mediów społecznościowych te procenty będą się zmieniać na niekorzyść mózgu. Bo media społecznościowe nie dają nam czasu na refleksję. Tu nie ma miejsca na myślenie – jest szybki klik. W efekcie zaczynają pochłaniać nas nieświadomie procesy mimetyczne: błyskawiczne naśladowanie innych. Im szybciej „dzielę” się informacją, tym większa szansa, że to mnie będą naśladować. Jeśli okażę się zbyt wolny, będę naśladował innych, ale sam nie będę naśladowany. To tak jakby mnie w ogóle nie było. Wypadam z gry. Nie ma mnie. Ale nawet wtedy nie możemy liczyć, że ominie nas hejt. Media społecznościowe są podszyte niepokojem: kiedy przyjdą po mnie? Prawie każdy jest przekonany, że jakoś odstaje – bo media społecznościowe opierają się na pompowaniu przekonania o własnej wyjątkowości, nawet jeśli miałaby to być wyjątkowość w nieszczęściu – więc boi się, że za moment zostanie za swoje „odchylenie” wykluczony. Niby to tylko internety, ale dynamika jest dokładnie taka sama jak w przypadku Hypatii. Chcemy kogoś rozszarpać pierwsi, żebyśmy sami nie zostali rozszarpani.
To nie tylko diagnoza bardzo pesymistyczna, ale też brzmiąca bardzo groźnie. Mam wrażenie, że takie rozszarpywanie za moment przeniesie się ze sfery wirtualnej na ulice i powtórzy się dramat Hypatii, zwłaszcza gdy obserwuję emocje, jakie wyzwoliła w różnych sferach epidemia. Gdzie tu jeszcze miejsce dla tych, którzy chcieliby się przez moment zastanowić?
Już się przeniosło. Strajk Kobiet i BLM wyglądały tak, jakby TikTok i Twitter wyszły na ulice miast. Problem polega na tym, że moralizowanie w dzisiejszych czasach wymaga bardzo niewiele. Kiedyś trzeba było wybudować dom, zasadzić drzewo, mieć dobrą, przykładną rodzinę, chodzić do kościoła, nie grzeszyć – a jeszcze być przy tym dyskretnym, żeby nie zostać posądzonym o faryzeizm. Naprawdę trzeba było się postarać, żeby dostać społeczne świadectwo moralności. Dzisiaj wystarczy jakiś wpis podać dalej albo go polajkować. Kapitał moralny drastycznie potaniał, a jednocześnie możemy go błyskawicznie stracić. Co prowadzi do tego, że w mediach społecznościowych musimy formułować coraz bardziej radykalne oceny. Żeby zostać zauważonymi, musimy być pierwsi. Żeby zostać uznanymi za moralnych, musimy szokować, nieustannie ustawiać się w pozycji bohaterów i przedstawiać innych, choćby niewiele się od nas różnili, jako faszystów. Im oni są gorsi, tym my jesteśmy lepsi. W konsekwencji następują niezwykle szybkie przemiany moralne. To, co jeszcze dziesięć lat temu było tabu, dzisiaj jest nie tylko normalne, ale wręcz pożądane. To są właśnie skutki masowego, błyskawicznego naśladownictwa. Mało tego – takie postępowanie jest wspierane całkowicie racjonalnymi argumentami, podczas gdy te same osoby dekadę wcześniej równie przekonująco argumentowały na rzecz całkiem przeciwnego postępowania.
Jakiś przykład?
Choćby Barack Obama, który najpierw był przeciwko tak zwanym małżeństwom jednopłciowym, a potem stał się ich największym zwolennikiem. W obu przypadkach miał znakomite, racjonalne argumenty. Rozum okazuje się sługą naszych strachu i emocji.
Kolejny raz muszę powiedzieć: to brzmi niesamowicie przygnębiająco. Nawet jeżeli ktoś wydaje się racjonalny, tak naprawdę rządzą nim emocje i strach przed staniem się kozłem ofiarnym.
Ale zrobiliśmy już krok do przodu. Mamy świadomość gry. Rozwój nie polega na staniu się bardziej racjonalnym czy emocjonalnym, ale na staniu się świadomym tego, co było nieświadome. Nawet w środku społecznej burzy możemy być świadomi naszych intelektualnych, emocjonalnych, agresywnych czy lękliwych części. Możemy zobaczyć i zrozumieć, co się wokół nas dzieje i jaką rolę sami w tym gramy. A to robi wielką różnicę.
Ciekawe, czy taką świadomość mają politycy, odprawiający swoje obrzędy. Adam Niedzielski czy Mateusz Morawiecki na swoich konferencjach przypominają kapłanów z „Faraona”, którzy postraszyli lud, że bogowie się rozgniewali i zabrali słońce. Tylko że kapłani świetnie wiedzieli, co robią i w co grają. Mam wątpliwości, czy politycy w pełni to rozumieją.
Minister Niedzielski musiał przeczuwać, co by się stało, gdyby zaszczepił się razem z Krystyną Jandą. Jego ciało mu to objawiło, nie musiał w ogóle nad tym myśleć. Oczywiście nie ma w tym racjonalności, bo przecież właśnie politycy z racji swoich funkcji i aktywności powinni być zaszczepieni jako pierwsi.
Wróćmy do świadomości, o której pan mówił. To ma być wyjście?
Podczas kilkudniowego warsztatu z psychoanalizy grupowej Wilfreda Biona doświadczyłem, czym może być świadomość. Najpierw próbowałem wykluczyć Wojtka – choć nawet nie bardzo potrafiłem zrozumieć, dlaczego to robię – a następnego dnia sam zostałem przez grupę wykluczony. Wtedy zrozumiałem, jak łatwo zostać agresorem i jak szybko agresor może stać się ofiarą. Ale najbardziej zdziwiło mnie to, że przed grupową przemocą obronił mnie Wojtek. On jako jedyny wiedział, co się dzieje. Na tym polega świadomość. Gdyby więcej ludzi rozumiało, że nasza walka z innymi, nasza nienawiść do nich wynika z tego, że sami się boimy i staramy chronić, to natężenie sporu trochę by spadło. Odkrylibyśmy wtedy to, co Edwin Friedman, amerykański guru przywództwa i zarządzania, określał jako „obecność bez niepokoju”. Obecność bez niepokoju oznacza, że można stanąć – tak jak Wojtek – w środku agresywnej grupy, która zawsze usprawiedliwia swoją agresję, poczuć cały otaczający niepokój, ale wewnętrznie pozostać spokojnym. Czuje się w sobie olbrzymią siłę.
Skąd ją brać?
Moim zdaniem tylko z życia duchowego. Friedman był przede wszystkim rabinem i rozumiał, że źródłem „obecności bez niepokoju” w naszym sercu nie mogą być inni ludzie, lecz Bóg. To Bóg jest „Tym, który Jest”. Idąc za Jego głosem, możemy też być i przestać się lękać. O ile masowe rytuały, takie jak OSK i BLM, sprowadzają sacrum na ziemię, dając nam złudne i chwilowe poczucie siły i jedności, tworząc chwilowe totemy, boginie i bóstwa, o tyle życie duchowe polega na cierpliwym poszukiwaniu głosu Boga, który nie jest z tego świata. Pośrodku wojny przynosi oddech i pokój.
Widzę tu rolę dla Kościoła, tylko że on jest w głębokim kryzysie.
Mamy dziś dwóch wielkich przywódców religijnych, którzy rozumieją, że współczesny świat stał się światem rytuału. Pierwszym z nich jest papież Franciszek. Nominalnie akceptuje on przekroczenia nowoczesnej kultury i odrzucenie dawnych tabu. Ale robi to po to, żeby przemycić do centrum naszej kultury chrześcijaństwo i jednocześnie bronić tradycyjnych instytucji, takich jak rodzina, naród i Kościół. Drugim religijnym przywódcą jest paradoksalnie jego największy rywal: Donald Trump, którego nieprzypadkowo główną bazą stali się ewangeliczni chrześcijanie. Trump nie tylko akceptował współczesną kulturę transgresji, ale ją ucieleśniał – w swoim życiu złamał wszelkie możliwe tabu. Zgromadził kapitał rytuału, który zamienił nie na wprowadzanie miłości, jak Franciszek, lecz prawa: jasnych granic – co wolno, a czego nie. To dlatego głównym symbolem jego prezydentury stał się mur na granicy z Meksykiem.
Postawiłbym tezę, że w Polsce również są osoby, które świetnie rozumieją ten mechanizm i korzystają z niego z pełnym cynizmem, wcale nie w celu obniżenia temperatury sporu. Na przykład Jarosław Kaczyński.
Jarosław Kaczyński znajduje się w centrum symbolicznym polskiej sfery publicznej. Instynktownie czują to autorzy memów, którzy Kaczyńskiego nieustannie przebierają w szaty króla i kapłana. O ile Trump i Franciszek są bardzo wrażliwi na sygnały społeczne i dostosowują się do swoich odbiorców, o tyle Kaczyński czekał raczej na to, aż Polacy do niego przyjdą. Trump i Franciszek naśladują współczesną kulturę, a Kaczyński podjął decyzję, żeby nie iść drogą – nomen omen – imitacyjnej modernizacji Zachodu, która polegałaby na zrytualizowaniu, upłynnieniu prawa, tożsamości, tradycji i instytucji. Kaczyński robił więc coś odwrotnego niż główny nurt, który chciał, byśmy stali się drugimi Niemcami, Japonią czy Irlandią. Chciał, „żeby Polska była Polską”. Kiedy po Smoleńsku projekt imitacji Zachodu ostatecznie się załamał, na scenie nie było żadnego innego przywódcy niż Kaczyński. Żartując, że chce być emerytowanym zbawcą Polski, wie, że zbawcy narodów nie dożywają zwykle emerytury. Kaczyński świetnie rozumie prześladowczą dynamikę kozła ofiarnego i stąd unika pierwszej linii frontu, pozostawiając dla siebie rolę szarej eminencji. To dlatego zarówno jego koalicyjni partnerzy, jak i opozycja nieustannie próbują go wywołać z cienia. Wiedzą, że jeśli król i kapłan naraz pojawi się na oczach wszystkich, zły wzrok tłumu przejdzie z nich na niego.
Jak z punktu widzenia socjologa wygląda sprawa potencjału buntu w Polsce? We Francji żółte kamizelki ruszyły, kiedy Macron chciał nałożyć nowy ekologiczny podatek na benzynę. W wielu krajach Zachodu ludzie wychodzą na ulice z powodów socjalnych. A w Polsce? Przedsiębiorcy, którym zabroniono pracować i którzy tracili dorobek życia, właściwie się nie buntowali. Kolejne podatki przechodzą gładko. Dlaczego?
Od XIX w., a szczególnie od 1918 r., naszą warstwą hegemoniczną jest inteligencja. Zastąpiła ona księży, rabinów, burżujów, arystokrację, robotników, chłopów. III RP, tak jak II RP, jest „republiką inteligencką”. Dr Kaczyński na czele partii rządzącej i dr Suchanow na czele Strajku Kobiet, dr Trzaskowski w stołecznym ratuszu, a dr Duda w Pałacu Prezydenckim. Proszę zauważyć, że w większości inteligencja podchodzi zarówno do państwa, jak i gospodarki, jako do czegoś obcego. To sfery dla niej zbyt trudne i brudne, za bardzo „arystokratyczne” albo za bardzo „burżujskie”, za dużo w nich babrania się z „robolami” i „chamstwem”. Najbardziej pasuje jej rola moralnego arbitra, kapłana jakiejś nowej, uniwersalnej religii, chrześcijaństwa+. Chce rządzić czuciem. Uważa, że wystarczą jej dobre intencje, żeby „wskrzesić Polskę, zbawić świat”, a jednocześnie nieświadomie wtrąca nas w piekło rytuału, które na samym końcu ją pochłania.
Michał Łuczewski, doktor habilitowany nauk społecznych, socjolog, metodolog, psycholog. Pracuje na Wydziale Socjologii UW