Wyszukiwarka Google'a zdominowała rynek. Rząd USA chce udowodnić, że to nie przypadek, tylko wynik wieloletnich starań i… nielegalnych umów.

– Kapitalizm bez konkurencji to nie kapitalizm. To wyzysk – mówił z przekonaniem prezydent Joe Biden podczas lutowego orędzia o stanie państwa. Niedługo później wskazał palcem winnych, a wśród nich wielkie spółki technologiczne. – Uchwalimy prawo, którego celem będzie lepsze egzekwowanie przepisów antymonopolowych i uniemożliwienie dużym platformom internetowym uzyskiwania nieuczciwej przewagi – mówił.

Gdy składał swoje deklaracje, od niemal trzech lat toczyło się postępowanie przygotowawcze w największym anty monopolowym procesie XXI w.: USA przeciwko Google. Ten proces właśnie się rozpoczął.

Czy dzisiejsi giganci technologiczni osiągnęli dominującą pozycję, łamiąc prawo? Na to pytanie będzie musiał odpowiedzieć sędzia Amit P. Mehta z amerykańskiego sądu okręgowego dla Dystryktu Kolumbii.

Twierdząco już odpowiadają Departament Stanu oraz władze 38 stanów i terytoriów zależnych, które stanęły do sądowej walki z gigantem. Ich działania mają polityczne wsparcie administracji bez względu na barwy polityczne – pozew szykowano jeszcze za prezydentury Donalda Trumpa.

Siła przebicia

Główne zarzuty sprowadzają się do tego, że Google płaci co roku miliardy dolarów za umowy na wyłączność z producentami telefonów, takimi jak Apple i Samsung. Dzięki temu może być domyślną wyszukiwarką na urządzeniach, które trafiają do konsumentów. Amerykański Departament Sprawiedliwości twierdzi, że dzięki zapewnieniu sobie tej pozycji firma była w stanie wyeliminować mniejszych rywali.

Zarzuty wspierają konkurenci Google’a, tacy jak twórcy wyszukiwarki DuckDuckGo. Nie brzmi znajomo? Właśnie o to chodzi: ma ledwie 2-proc. udział w rynku. Choć produkt ma tę wielką zaletę, że pomaga unikać śledzenia w sieci, na zdominowanym przez giganta rynku nie ma szans, by się przebić. Jak twierdzili w sądzie przedstawiciele DuckDuckGo, to m.in. skutek tego, że usunięcie Google’a jako domyślnej wyszukiwarki na urządzeniu i zastąpienie jej inną jest zbyt trudne.

A to nie koniec, bo umowy dotyczą też np. Fundacji Mozilla, czyli właściciela przeglądarki Firefox. Okazuje się, że właściwie wszystkie liczące się przeglądarki mają jako silnik wyszukiwania narzędzie od Google. Chrome, czyli produkt własny oskarżonej o praktyki monopolistyczne firmy, to 66 proc. rynku. Drugą lokatę zajmuje Safari, czyli program Apple’a (19 proc.), a trzeci na rynku Firefox od Mozilli – niewiele ponad 3 proc. Nic dziwnego, że „googlać” stało się już właściwie synonimem słów „szukać w internecie”.

– Za uprzywilejowaną pozycję Google płaci ponad 10 mld dol. rocznie – powiedział podczas pierwszego dnia procesu Kenneth Dintzer, główny prawnik Departamentu Sprawiedliwości.

Co złego, to nie my

Krytycy pozwu wobec internetowego giganta zadają jednak proste pytanie: jak można mówić o monopolu, kiedy usługa jest darmowa?

– Są trzy grupy pokrzywdzonych – ripostuje w podcaście „The Daily” David McCabe, korespondent technologiczny „The Times”. Po pierwsze – potencjalni rywale biznesowi (tacy jak DuckDuckGo), którym Google po prostu nie pozwala rozwinąć skrzydeł. Po drugie – przedsiębiorcy, którzy płacą za usługi reklamowe Google’a. A robią to, ponieważ nie mają wyboru, bo w zasadzie wszyscy ich potencjalni klienci korzystają z usług tej firmy. A ta może dowolnie podnosić stawki za promocję. Ujawnione dotychczas dokumenty procesowe dokładnie na to wskazują.

Leah Nylen, dziennikarka Bloomberga zajmująca się monopolami, dotarła do zeznań Jerry’ego Dischlera, dyrektora Google'a ds. reklamowych. Wynika z nich, że spółka manipuluje aukcjami reklam, co mogło podnieść ich cenę nawet o 10 proc. „Zdarza nam się nie informować reklamodawców o zmianach” – zeznał menedżer. A praktykę potwierdzają jego e-maile z 2019 r. ujawnione przez sąd w czasie procesu. Naciska w nich na Anila Sabharwala, wiceprezesa spółki odpowiedzialnego wówczas za przeglądarkę Chrome. Kwartał zakończy się złymi wynikami finansowymi, a to z kolei spowoduje spadek kursu akcji. „Może są bardzo drobne taktyczne poprawki, które moglibyśmy wprowadzić?” – pyta Dischler.

Wreszcie trzecia poszkodowana grupa według Davida McCabe’a. Monopol krzywdzi według niego także użytkowników, którzy są w praktyce pozbawieni wyboru wyszukiwarki, a to może prowadzić choćby do zawężania puli odpowiedzi wbrew naszym interesom. Kiedy wpisujemy pytanie w pasek wyszukiwarki, na górze nie wyświetlają się wcale najlepsze odpowiedzi, tylko te, za które ktoś zapłacił. A przynajmniej zatrudnił sztab specjalistów od optymalizacji strony, by ci zadbali o dobre pozycjonowanie.

Wszystko razem tworzy błędne koło. Google zasysa dane użytkowników, których używa później jako podstawy dla targetowania reklam. Reklamodawcy płacą, bo mają świetnie dobraną grupę docelową. – A Google może to robić tak agresywnie, bo użytkownicy nie mają zbyt wielu opcji wyboru – zauważa McCabe.

Google broni się jednak, że jego monopol nie jest nielegalny, a użytkownicy chcą się posługiwać dostarczanym przez spółkę narzędziem, bo po prostu jest najlepsze. Nie podoba się? Przecież są inne opcje, nikt nikomu nie zabrania z nich korzystać.

Linia obrony giganta nie opiera się wyłącznie na haśle „co złego, to nie my”. Prawnicy korporacji za wszelką cenę będą się starali przekonać sędziego, że dominacja na rynku wyszukiwarek internetowych wcale nie jest taka silna, jak uważają prawnicy Departamentu Sprawiedliwości. Jak to możliwe, skoro liczby od dekady pokazują, że usługi Google'a mają niemal 90 proc. rynku? John Schmidtlein, partner w firmie prawniczej Williams & Connolly, już pierwszego dnia próbował przekonać sąd, że to nieprawda, bo dzisiaj wyszukiwanie odbywa się na wiele sposobów, choćby na Amazonie czy TikToku. A tych platform w ogóle nie brano pod uwagę przy wyliczeniach skali działalności spółki.

– Z naszych badań wynika, że ok. 40 proc. młodych ludzi, szukając miejsca na lunch, nie korzysta z Map Google ani wyszukiwarki. Wchodzą na TikTok lub Instagram – mówił Prabhakar Raghavan, wiceprezes Google'a, jeszcze w lipcu 2022 r.

Korzystanie z TikToka jako wyszukiwarki to zwyczaj generacji Z. Ma dla nich wiele zalet – szybkość dostarczania informacji (zwykle wideo krótsze niż 1 min) oraz trafność (algorytm platformy stale ewoluuje, uczy się użytkownika na podstawie jego aktywności). Dzięki temu dostarcza spersonalizowanych, skrojonych pod potrzeby odpowiedzi. Nie to co stetryczały Google.

Rozwój TikToka jako źródła odpowiedzi na pytania powoduje oczywiście wiele problemów – jak choćby trudność w weryfikacji informacji czy potencjalne spłycenie problemów. To jednak dyskusja na zupełnie inny tekst.

Gra w monopol

Zdaniem wielu amerykańskich komentatorów rozprawa z Google'em to najważniejszy proces antymonopolowy od czasu postępowania wobec Microsoftu. Komputerowemu gigantowi w 1994 r. postawiono zarzut stosowania antykonkurencyjnych praktyk z powodu sposobu, w jaki powiązał przeglądarkę Internet Explorer z Windowsem. Początkowy wyrok nakazywał podzielenie spółki Billa Gatesa na dwie odrębne firmy. Jedna miała się zajmować produkcją systemu operacyjnego, a druga – pozostałego oprogramowania. W wyniku apelacji udało się uniknąć podziału, ale Microsoft musiał dopuścić na komputery ze swoim systemem operacyjnym także innych producentów.

O ironio, monopol Microsoftu prawdopodobnie nie powstałby, gdyby nie inne postępowanie antymonopolowe, które w 1975 r. USA rozpoczęły wobec IBM. W latach 60. firma miała ponad 70-proc. udział w rynku komputerów osobistych, więc rząd chciał ją rozparcelować na mniejsze podmioty. Dochodzenie trwało 13 lat i choć ostatecznie nie doszło do podziału, wykrwawiło firmę. Jak przypomina serwis CNET, w szczytowym momencie angażowało ok. 200 prawników. Tymczasem pod bokiem osłabionego IBM wyrastali konkurenci. „Microsoft i Apple wkroczyły do akcji i strąciły IBM z pozycji lidera. 20 lat później to samo stało się z Microsoftem. […] Apple, Google i firmy z branży mediów społecznościowych, takie jak Facebook, pozostawiły Microsoft w tyle. Teraz wygląda na to, że przyszła kolej na Google” – piszą dziennikarze CNET.

Jakie ścieżki otworzyłoby rozbicie lub choćby osłabienie monopolu giganta? Prawdopodobnie będą one związane z powszechnym wdrożeniem systemów opartych na sztucznej inteligencji. Na razie Google staje do tego wyścigu – rozwija AI i sukcesywnie wdraża je w kolejne produkty. Przez lata robił to na swoich warunkach, dziś jednak musi podjąć rękawicę rzuconą mu przez OpenAI – niewielki start-up na usługach Microsoftu, który oddał szerokiej publiczności ChatGPT, czyli program do rozmów ze sztuczną inteligencją.

Podwaliny pod nowy monopol?

„Google jest zarówno zainteresowany rozwojem, jak i zagrożony przez technologię dużych modeli językowych” – pisze na łamach „The New York Times” Tim Wu, profesor prawa na Uniwersytecie Columbia, a w latach 2021–2023 także specjalny asystent prezydenta Krajowej Rady Gospodarczej ds. konkurencji i polityki technologicznej. „Google wydało wiele miliardów dolarów na badania nad sztuczną inteligencją, w tym na rozwój własnego chatbota, Barda, a ostatnio pospieszyło się z włączeniem dziesiątek funkcji sztucznej inteligencji do swoich produktów. Jednak jako gigantyczna, zakorzeniona firma, ma tę wadę, że musi chronić swoje istniejące źródła przychodów i dbać o zadowolenie inwestorów, klientów i reklamodawców. Ma silną motywację do upewnienia się, że sztuczna inteligencja nie przekształci się w coś, co zakłóci lub zniszczy jej obecną działalność” – przypomina Wu.

Dlatego dziś Google nie powtarza błędów IBM i nie daje się zapędzić w kozi róg. W czasie gdy prawnicy firmy walczą przed sądem w sprawie o monopol, CEO firmy spotyka się z politykami i naciska na regulacje nad sztuczną inteligencją. Oczywiście takie, by pasowało to Google'owi i – to już ocena autorki – pomogło w przyszłości utworzyć nowy monopol. Ponieważ dzięki obecnej dominacji na rynku spółka ma dostęp do niewyobrażalnej ilości danych, ma też możliwość trenowania sztucznej inteligencji tak, by stała się jednym z najskuteczniejszych produktów na rynku. Co, w połączeniu z popularnością innych usług Google’a, może sprawić, że historia zatoczy koło.

Sundar Pichai razem z Elonem Muskiem (właściciel Tesli, SpaceX i Twittera/X), Markiem Zuckerbergiem (Meta) i Samem Altmanem (OpenAI) biorą udział w spotkaniach w wąskim gronie z amerykańskimi władzami. Wspólnie próbują przekonać prawodawców, że sztuczna inteligencja stanowi takie samo zagrożenie jak bomba atomowa, i wzywają do wprowadzenia moratorium na rozwój sztucznej inteligencji i powołania organu nadzorczego. Jak ujął to Musk, „potrzebujemy sędziego”. Krytycy twierdzą jednak, że taki sposób myślenia praktycznie wykluczy z wyścigu niewielkie podmioty – potencjalnych rywali firm, które spotykają się z rządzącymi.

Podobne rozmowy toczą się po naszej stronie oceanu. Czekając, aż młyny unijnego prawodawstwa przemielą pierwszą na Zachodzie regulację sztucznej inteligencji, tzw. AI Act (wejdzie w życie nie wcześniej niż w 2026 r.), władze UE starają się wypracować z biznesem kodeks dobrych praktyk, tzw. pakt o AI. Na tych spotkaniach również bywa Pichai. ©Ⓟ