Pod rządami Aung San Suu Kyi, dzięki poluzowaniu żelaznego uścisku armii, Birma otwiera się na inwestorów. Wchodzą światowe firmy, największe miasta są pełne nowych samochodów i zachodnich turystów. Wciąż nierozwiązane problemy polityczne schodzą na drugi plan.

„Jest dobrze, przyjeżdża tu tylu turystów, że nie mam chwili wytchnienia” - trzydziestoletni Birmańczyk uśmiecha się od ucha do ucha. Prosi, by nazywać go po prostu Czou. Jest po kolejnym dniu objazdówki z francuskimi turystami i pod stupą Sule w centralnym Rangunie kończy obfitą kolację, sowicie zakrapianą lokalnym piwem.

„Cały dzień oglądania pagód, ileż można oglądać złote świątynie? Ale najważniejsze dla turysty to dobrze zjeść. Najlepiej coś europejskiego” - dodaje Czou. Tłumaczy, że jeszcze kilka lat temu, przed reformami wojskowej junty nie było turystów, a ci, którzy przyjeżdżali, skazani byli na miejscową kuchnię.

„Teraz mamy wszystko, zachodnią kuchnię, dobre hotele i profesjonalnych przewodników jak ja” - mówi Czou. Podkreśla, że razem z reformami politycznymi i gospodarczymi w Rangunie pojawiły się korki. „Jakieś trzy lata temu nie było tylu nowych samochodów, aż władze zakazały motocykli i skuterów w mieście” - dodaje ze śmiechem.

Przez ostatnie cztery lata wzrost PKB Birmy przekracza 7 proc. rocznie i jest prawie dwa razy wyższy niż w innych krajach regionu. O kontrakty na wydobycie surowców, przede wszystkim gazu, biją się największe światowe firmy. Po zniesieniu embarga do kraju wchodzą Amerykanie, inwestują firmy z Europy, Chin, Japonii i Indii.

Reformy zaczęły się na początku dekady. W 2011 r. wojskowa junta formalnie została rozwiązana, rok wcześniej Aung San Suu Kyi, liderka największej partii demokratycznej wyszła z aresztu domowego. Od 1989 r. spędziła tam piętnaście lat. Córka generała Aung Sana, który wyzwolił Birmę spod władzy Brytyjczyków, stała się symbolem walki o demokrację w tym kraju. W 1991 r. otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla. Rok temu jej partia wygrała wybory, lecz zgodnie z konstytucją uchwaloną przez wojskowych Aung San Suu Kyi nie mogła zostać prezydentem kraju.

„Wszyscy wiedzą, że i tak to ona rządzi” - mówi Gabriel, około pięćdziesięcioletni kierowca z Rangunu. Z myślą o Aung San Suu Kyi stworzono nowy urząd radcy stanu, który de facto jest równoznaczny ze stanowiskiem premiera. To radca stanu, a nie prezydent rozmawia z przywódcami innych krajów i decyduje o polityce Birmy.

„Wszyscy bardzo w nią wierzymy. Tylko ona ma tyle poparcia i charyzmy, żeby sprzeciwić się wojskowym. Jednocześnie boimy się o jej zdrowie” - mówi szofer. Aung San Suu Kyi ma już 71 lat, dlatego Gabriel uważa, że mimo reform przyszłość jest niepewna. „Naprawdę trudno powiedzieć, co się stanie po jej śmierci. Może junta odzyska władzę?" - dodaje.

Mówiąc o demokracji w Birmie, Gabriel i Czou od razu zastrzegają, że to jeszcze nie jest prawdziwa demokracja. Wojsko ma dla siebie jedną czwartą miejsc w obu izbach parlamentu, resorty siłowe i szerokie uprawnienia w regionach przygranicznych, z czego bez oporów korzysta.

„Mimo wszystko jest naszą nadzieją na zmiany” - U Kyaw Hla Aung stara się być dyplomatyczny, chociaż żyje w przymusowym obozie w stanie Rakhine w zachodniej Birmie. To emerytowany prawnik z Sittwe, stolicy stanu. Jest jednym z liderów Rohingyów, muzułmańskiej mniejszości prześladowanej przez buddyjską większość.

Aung San Suu Kyi wielokrotnie krytykowano na Zachodzie za milczenie w sprawie Rohingyów. Najpierw uznano jej postawę za polityczną kalkulację na czas wyborów parlamentarnych. Ale rząd nie podejmuje żadnych kroków w czasie jesiennej ofensywy wojska na granicy z Bangladeszem skierowanej przeciw Rohingyom. Zdaniem Human Rights Watch oraz Johna McKissicka, wysokiej rangą przedstawiciela ONZ, dochodzi tam do czystek etnicznych.

Aung San Suu Kyi przez prawie dwa miesiące unikała wypowiedzi na ten temat. Według rządu armia działa zgodnie z obowiązującym prawem. „Mamy nadzieję, że z czasem Aung San Suu Kyi będzie mogła zmienić politykę kraju i Rohingyowie odzyskają wolność” - mówi U Kyaw Hla Aung.

„Droga do demokracji była długa, bardzo łatwo wszystko w jedną chwilę zniweczyć” - ocenia U Khaing Kaung San z Sittwe. Czterdziestoletni mężczyzna niemal dziewięć lat spędził w więzieniu za działalność demokratyczną. „Armia wciąż jest potężna. Nie wiem, czy sprawa Bengalczyków (tak Rohingyów oficjalnie nazywają władze) jest teraz najważniejsza” - dodaje U Khaing, którego mała organizacja pozarządowa pomaga najbiedniejszym, udzielając mikrokredytów na domowe biznesy.

„Ludzie w Rangunie nie chcą słyszeć o Rohingyach” - tłumaczy Gabriel, który jest katolikiem. „Birma jest tolerancyjna, w Rangunie mamy meczety na każdym rogu. Zresztą ludzie chcą po prostu żyć na wyższym poziomie, robić pieniądze!” - dodaje. Mówi, że w nowym systemie żyje mu się teraz lepiej, lecz wciąż ciężko. Koszt życia w Rangunie, ceny wynajmu mieszkań i żywności szybko rosną.