Wybory były treningiem dla środowisk prorządowych przed prawdziwą walką polityczną. Ostatni umiarkowani opozycjoniści stracili mandaty po wyborach w 2008 r. Dlatego mało kto liczył, że tym razem drzwi dla niechętnych Alaksandrowi Łukaszence środowisk zostaną szerzej uchylone.
Dla władz w Mińsku celem maksimum było uznanie przez Zachód wyborów i samego parlamentu (nieuznawanego od 2000 r.). Celem minimum – kontynuacja odwilży, której punktem kulminacyjnym było na razie zniesienie sankcji przeciwko Białorusi po wyborach prezydenckich w 2015 r.
– Ja bym je nazwała najbardziej demokratycznymi i przejrzystymi wyborami parlamentarnymi od 2000 r. – mówiła kilka dni temu kierująca procesem wyborczym Lidzija Jarmoszyna. – Robiliśmy wszystko, aby nie było do nas pretensji ze strony Zachodu – dodawał prezydent Łukaszenka podczas wczorajszej wizyty w lokalu wyborczym. Jednak podobne zapewnienia pojawiają się regularnie podczas każdych wyborów, a i tak zachodni obserwatorzy donoszą o licznych nieprawidłowościach z fałszowaniem wyników włącznie.
W porównaniu z poprzednimi wyborami widać ewolucję zachowań obozu władzy. Tym razem w wielu okręgach (na Białorusi obowiązuje ordynacja jednomandatowa) wystawiono kilku konkurencyjnych kandydatów, których można z tym obozem utożsamiać. Z każdymi wyborami zwiększa się też aktywność kampanii wyborczych kandydatów władzy. Niektórzy eksperci twierdzą, że w ten sposób Mińsk szkoli kadry do prawdziwej walki politycznej, którą można uruchomić zmianą ordynacji na mieszaną lub proporcjonalną. Tezy o zbliżającej się reformie politycznej pojawiają się od lat.
Jest to jednak raczej pieśń przyszłości, czego nie ukrywają prorządowi politolodzy. – Prezydent nie chce reformy politycznej, bo wie, że skończyłaby się ona tym, czym w Mołdawii albo na Ukrainie. Partie stałyby się więźniami oligarchów, którzy wykorzystaliby je, by się uwłaszczyć i przestać płacić podatki – mówił DGP niedawno jeden z nich, zastrzegając sobie anonimowość. Poza tym biorąc pod uwagą niską popularność opozycji w społeczeństwie, system większościowy ułatwia argumentację, dlaczego żaden z jej przedstawicieli nie trafił do parlamentu (czy i tym razem tak się stało, dowiemy się dzisiaj).
Sama opozycja w większości nie zdecydowała się na bojkot wyborów. – Nie zastanawiamy się nad tym, czy nas wpuszczą do parlamentu, czy nie. Naszym zadaniem jest dotarcie z naszym przekazem do ludzi, zaoferowanie im alternatywy i zdobycie poparcia dla pokojowych przemian. Tak, aby łatwiej było przekonywać władze do punktowej realizacji niektórych postulatów – mówił DGP Andrej Dzmitryieu, jeden z liderów umiarkowanego ruchu Mów Prawdę!, kandydujący w Dzierżyńsku położonym nieopodal Mińska.
Zwolennicy ostrej linii wobec Łukaszenki oskarżają Mów Prawdę! o sprzyjanie władzom; udział kandydatów opozycji w wyborach ma je legitymizować. Kandydaci Mów Prawdę! o sprzyjanie rządzącym oskarżają zaś zwolenników bojkotu – niższa frekwencja ma umożliwiać manipulacje przy urnie wyborczej. Tak czy inaczej z punktu widzenia relacji z Zachodem ważniejszy jest brak represji i więźniów politycznych. Właśnie uwolnienie w 2015 r. ostatniego skazanego w sprawie przeciwko uczestnikom powyborczych protestów z 2010 r. ułatwiło Brukseli podjęcie decyzji o zniesieniu sankcji.
Teraz Mińsk stara się o normalizację relacji z USA, w tym o powrót ambasadora, nieobecnego od 2008 r. Na korzyść Łukaszenki gra zmiana sytuacji po aneksji Krymu przez Rosję. Mińsk odegrał znaczącą rolę w negocjacjach w sprawie rozejmu w Zagłębiu Donieckim. Zachował też życzliwą neutralność wobec Ukrainy. Na niekorzyść – brak nadziei na demokratyzację. W przeddzień wyborów zdarzały się zatrzymania aktywistów opozycyjnych. Obrońcy praw człowieka uznali też za więźniów politycznych dwie nowe osoby, w tym Uładzimira Kondrusia, który czeka na proces za protesty w 2010 r.