W mediach pojawiło się sporo głosów wyrażających zaniepokojenie narastającą falą nacjonalizmu w Europie (i w innych rejonach świata). Są one z pewnością uzasadnione, bo jak mówi historia, od nacjonalizmu do kłopotów (m.in. wojen) droga niedaleka. Dobrze byłoby jednak, abyśmy od tej dosyć banalnej konstatacji przechodzili szybko do prób wyjaśnienia przyczyn wzrastającej popularności narracji nacjonalistycznej. Z tym są już jednak wyraźne kłopoty. Spróbujmy zatem te lukę trochę zapełnić, pamiętając, że przyczyny popularności nacjonalizmu są wielorakie i te wskazane poniżej z pewnością nie wyczerpują ich rejestru.
Nie będzie niczym odkrywczym, jeśli zauważymy, że nacjonalizm jest formą dowartościowania pewnej postaci wspólnoty, a mianowicie wspólnoty narodowej. Nietrudno zatem zinterpretować jego rosnącą popularność jako wyraz tęsknoty do poczucia wspólnotowości jako takiego. Można się zastanawiać, jakie są jej źródła. Nie brak takich, którzy szukaliby ich w jakiejś wizji natury ludzkiej, np. prezentowanej przez Arystotelesa, który uznał, że człowiek jest z natury zoon politikon, czyli zwierzęciem gromadnym (wspólnotowym). Znaleźliby się i tacy, którzy szukaliby odpowiedzi w naszych genach, przekonując nas, że wszystko wynika z naszej biologicznej natury, w której odbija się cecha wspólna dla całego świata zwierząt, a mianowicie genetycznie uwarunkowana tendencja do życia stadnego (Nie czynił tego Arystoteles, który stadność ludzi wywodził z pewnej normatywnej wizji dobrego życia, a nie z faktów biologicznych. Podzielał on ją zresztą ze wszystkimi starożytnymi Grekami, dla których być człowiekiem to żyć we wspólnocie. Poza nią mogą istnieć jedynie idiotes, czyli byty choć biologicznie ludzkie, to jednak społecznie już pozaludzkie, bliskie zwierzętom).
Nie brak jednak i takich, którzy uznając spory o naturę ludzką za nierozstrzygalne (mamy za dużo jej koncepcji i nie wiemy, która jest trafna, bo brak nam niezależnego kryterium, które mogłoby to rozstrzygnąć), do których sam się zaliczam, zadowalają się obserwacjami o charakterze socjologicznym i psychologicznym. A te pokazują, że dla większości ludzi ważnym elementem definiowania swojego życia jako udanego jest zakorzenienie go w jakiejś wspólnocie. Dla części wystarczy, aby była to wspólnota o charakterze lokalnym, jak rodzina czy ród, ewentualnie grupa sąsiedzka, dla innych to za mało i poszukują wspólnoty większej, jak naród czy ewentualnie grupa wyznaniowa.
Pozostawiając na boku bardzo istotne różnice w charakterze owych wspólnot, jak i fakt, że część z nich trudno zaliczyć do wspólnot dobrych (wszak wspólnota mafijna jest też wspólnotą, często o charakterze sąsiedzkim, a jednak panuje zgoda co do tego, że jest ona zła), zastanówmy się teraz, co powoduje, że czasami mamy wrażenie, iż dany czas sprzyja ich pielęgnowaniu, a czasami nie. Na dwie rzeczy trzeba zwrócić uwagę: na dominujące społecznie idee i na praktykę społeczną, w tym ekonomiczną.
Załóżmy teraz roboczo, że wyraźna tęsknota za wspólnotowością objawiająca się m.in. renesansem nastrojów nacjonalistycznych jest znakiem tego, że zarówno owe idee, jak i wspomniana praktyka nie służyły dobrze wspólnotowości. Nie byłoby wszak tęsknoty, gdyby nie było braku (nie tęskni się przecież do czegoś, co się ma). Jakie to zatem idee i jaka praktyka wywołały ów brak? Można się tu spierać, wydaje się jednak, że uzasadniona będzie hipoteza, która z jednej strony odwołuje się do procesów długotrwałych, a z drugiej do przyczyn stosunkowo niedawnych. Co do tych pierwszych, to nie brak danych z nauk społecznych, które wskazują na wielosetletnie kształtowanie się w kulturze zachodniej kultury indywidualizmu owocującej powstaniem czegoś, co wielki socjolog holenderski Norbert Elias określił mianem „społeczeństwa jednostek”. Problem to bardzo złożony i obfitujący w liczne ustalenia oraz polemiki. Jego zwięzłe przedstawienie wykracza poza ramy krótkiego tekstu o charakterze publicystycznym, pozostawimy je zatem tutaj na boku (zainteresowanych odsyłam do książki Małgorzaty Jacyno pt. „Kultura indywidualizmu”).
S koncentrujmy się na przyczynach nie tak odległych. Wyjdźmy od prostej obserwacji, że pomimo tych długotrwałych procesów indywidualizacji społeczeństw kultura zachodnia, jak i zachodnie społeczeństwa jako takie, zachowały do pewnego momentu zdolność uzupełniania indywidualnego wymiaru ludzkiego życia o zarówno normatywny (ideowy), jak i faktyczny (społeczny i ekonomiczny) wymiar wspólnotowy. Wiązało się to z wieloma czynnikami. Z jednej strony z wciąż wyraźnie istniejącą w sferze idei obecnością impulsów o charakterze religijnym, które w części przynajmniej sprzyjały postrzeganiu udanego życia jako życia spędzonego w pewnej wspólnocie, z drugiej zaś z utrzymującym się wpływem świeckich koncepcji dobrego życia i dobrego społeczeństwa jako wspólnotowego, obecnych w każdej w zasadzie ważnej orientacji filozoficzno-politycznej nowożytnej Europy (szczególnie w konserwatyzmie i socjalizmie, liberalizm miał ze wspólnotą zawsze pewien kłopot), choć w każdej z nich objawiających się w sposób odmienny (w konserwatyzmie jako apologia rodziny i wspólnoty religijnej, w socjalizmie jako wspólnota producentów wolnych od kapitalistycznego wyzysku). Co się zatem stało?
Ludzie pozbawieni godności w sferze pracy zaczęli poszukiwać jej we wspólnocie narodowej, czasami religijnej, które nie wartościują ludzi ze względu na ich pozycję społeczno-ekonomiczną czy sukces życiowy mierzony stanem posiadania. W tym sensie nacjonalizm i fundamentalizm religijny to zemsta ducha w bezdusznym świecie
Najpierw scenę ideową świata zachodniego zdominował z natury indywidualistyczny liberalizm, co nie było jeszcze samo w sobie złe, wszak większość ideałów liberalnych zasługuje na uznanie i wszyscy jesteśmy w jakiejś mierze liberałami, chwaląc wolność sumienia i wyznania, wolność słowa, uznanie autonomii jednostki, poszanowanie dla prawa do prowadzenia życia na swój własny sposób, szacunek dla własności prywatnej czy wreszcie uznanie dla zasad demokracji parlamentarnej, by wymienić tylko kilka. Doprowadziło to jednak do pewnego przechylenia szali wartości na korzyść wartości indywidualistycznych. Następnie zaś, od początku lat 80. XX w., zaczęła się ekspansja myślenia ultraliberalnego, które już całkowicie utraciło umiar klasycznego liberalizmu (widoczny szczególnie u Johna Stuarta Milla i tzw. nowych liberałów brytyjskich starających się pogodzić interesy jednostki z dobrem wspólnoty) i doprowadziło do zupełnego wychylenia się wahadła w stronę skrajnego indywidualizmu. I to już było nieszczęście, którego fatalne skutki są dziś nader wyraźnie widoczne.
Ekspansja doktryny neoliberalnej doprowadziła do zajęcia przez nią pozycji hegemonicznej w świecie idei, o czym najlepiej świadczy to, że nawet ci, którzy ją krytykują, używają często argumentów zaczerpniętych z jej repertuaru (efektywność ekonomiczna, zysk, wzrost PKB), trochę tak jak kiedyś ci, którzy krytykowali realny socjalizm i nie potrafili sobie wyobrazić wyjścia poza horyzont wartości socjalistycznych; w jednym i w drugim przypadku widać, jak dana doktryna tak całkowicie dominuje sferę ideową, że wyobrażenie sobie innego świata staje się nieomal niemożliwe.
Skutkiem ubocznym owej hegemonii stało się milczące założenie, powszechnie przyjmowane w dyskursie publicznym, szczególnie w Polsce, że wolność jest wartością bezwzględną, równość jest nieosiągalna, interes jednostki stoi ponad wszystkim, zaś konkurencja rynkowa jest uniwersalnym mechanizmem zapewniania najlepszych efektów w najkrótszym czasie we wszystkich dziedzinach życia. Co najważniejsze, neoliberalizm otwarcie głosił przekonanie, które stało się w sferze idei najbardziej szkodliwe. Mówiło ono, że każdy jest autorem swojego życia, egoizm nie jest czymś złym, bo służy dobru powszechnemu, zaś sukces i klęska mają przyczyny jedynie indywidualne, każdy zasłużył więc na miejsce, jakie zajmuje w strukturze społecznej (pogląd ten uzasadniali niestety także niektórzy przedstawiciele nauk społecznych przekonujący o zasadniczej sprawiedliwości stosunków ekonomicznych i społecznych, jakie sobie w Polsce zafundowaliśmy).
T en sposób myślenia legitymizował niesprawiedliwą praktykę społeczno-ekonomiczną, w której grupom słabszym czy uzależnionym ekonomicznie od silniejszych odmawiano nie tylko prawa do protestu i upominania się o swoje prawa, ale także godności i szacunku, wychodząc z założenia, że same są sobie winne, bo brakuje im pracowitości, stosownych kompetencji czy energii życiowej. Towarzyszyło temu uznanie pracy jedynie za towar, co uderzyło w etos szacunku dla niej jako wyrazu realizacji ludzkiej godności, a nie tylko środka do zaspokajania potrzeb materialnych (a dokonało się to w kraju, który może poszczycić się wybitnymi filozofami pracy jak Stanisław Brzozowski czy Józef Tischner).
Doprowadziło to do głodu godności i uznania, który nie mogąc znaleźć swojego zaspokojenia w stosunkach pracy, gdzie brak szacunku dla pracownika i wyzysk stały się normą (nie wchodząc w trudne spory filozoficzne, określmy wyzysk sytuacją, w której, pomimo bardzo wysokich zysków, dany pracodawca płaci marnie, oczekując wciąż więcej pracy i poświęcenia dla firmy), poszukiwał i poszukuje swojego zaspokojenia gdzie indziej. Już nie w wymiarze jednostkowego, lecz wspólnotowego losu. Ludzie pozbawieni godności w sferze pracy zaczęli poszukiwać jej we wspólnocie narodowej, czasami religijnej, które nie wartościują ludzi ze względu na ich pozycję społeczno-ekonomiczną, status społeczny czy sukces życiowy mierzony stanem posiadania, lecz z powodu ich etnicznego pochodzenia lub religijnego wyznania. W tym sensie nacjonalizm i fundamentalizm religijny to zemsta ducha w bezdusznym świecie.
Liberałowie przerażeni kierunkiem wypadków powinni pamiętać, że sami sobie je zafundowali, w pewnym sensie padając ofiarą swego własnego sukcesu ideowego i politycznego. Gdyby wykazali więcej empatii i zrozumienia dla tych, którym się nie wiedzie, często z przyczyn przez nich niezawinionych, gdyby dostrzegli istotność potrzeb wspólnotowych, może by tak ochoczo i entuzjastycznie nie głosili tez w stylu, że „nierówności są dobre”, „etatów nie będzie”, sprawiedliwość społeczna to fikcja, a pracownicy powinni być zadowoleni, że mają w ogóle jakąś pracę, bez względu na jej jakość i stopień wyzysku. Mieliby wtedy szanse na zbudowanie innej rzeczywistości społecznej i ekonomicznej. Takiej, w której godność pracy jest szanowana, jednostki nie są pozostawiane same sobie, a wspólnotowość wyraża się w trosce o los najsłabszych. Nacjonalizm nie miałby wtedy szans na zdobycie tak wielkiego poparcia, bo nie zaspokajałby potrzeb inaczej niezaspokajalnych.