Ćwierć wieku po premierze eseju Samuela Huntingtona nastroje Zachodu są przeciwieństwem atmosfery, która zrodziła idee „Trzeciej fali demokratyzacji”. Dyskusja toczy się nie wokół tego, jak szybko rozwinie się nasz ustrój, lecz raczej jak w ogóle ją zachować – i to nie na peryferiach świata, lecz również w jego centrum.
Między rokiem 1974 a 1990 przynajmniej trzydzieści krajów przeszło transformację – podwoiło to liczbę demokracji na świecie” – odnotował Samuel Huntington w 1991 r. Amerykański politolog pytał wtedy, czy „te demokratyzacje były częścią trwającej i wciąż rozlewającej się »globalnej rewolucji demokratycznej«, która dosięgnie wszystkich państw na świecie? Czy też może świadczą o dość ograniczonym rozwoju demokracji, opierającym się w większości na jej przywróceniu w krajach, które miały takie doświadczenie w przeszłości?”. Nie tylko zresztą jego zastanawiały te kwestie. Świat nie bez powodu miał poczucie, że stoi u progu nowej epoki, która czeka na swoją ideę przewodnią. Dlaczego więc miałaby nią nie być „demokratyzacja”?
Artykuł, a następnie książka Huntingtona o „Trzeciej fali demokratyzacji”, stały się – oprócz „Końca historii” Francisa Fukuyamy – jednymi z najbardziej wpływowych dokumentów nadchodzącej epoki przejścia. Ameryka oraz Zachód uwierzyły przez chwilę, że teraz będzie tylko lepiej, choć nikt nie miał gotowego scenariusza na przemiany uruchomione w końcu zimnej wojny, a cały proces mógł szybko przybrać tragiczny obrót. Powody do spoglądania w przyszłość z nadzieją były jednak liczne i całkiem realne. Dość powiedzieć, że na początku lat 90. amerykański wywiad mógł się skarżyć na brak zadań (nie miał poważnych przeciwników), a dyplomaci przyzwyczajeni do potępiania Związku Radzieckiego nagle stali się specjalistami od ocieplania relacji z Rosją. Wolnorynkowi ekonomiści mogli z powodzeniem znaleźć zatrudnienie (i wprowadzać swoje rozwiązania) na każdej szerokości geograficznej, w tym w stolicach państw dawnego Układu Warszawskiego. Upadały bariery dla handlu i wymiany idei, a tuż za progiem była zmiana technologiczna, która miała ułatwić dalszą globalizację relacji między ludźmi, państwami i firmami. Zachód – zarówno jego instytucje, jak i ideologie – nie tylko odniósł polityczny i militarny sukces, lecz dzięki uruchomieniu „demokratycznego domina” umocnił się też w przekonaniu, że reprezentuje ideał uniwersalny, dla którego na świecie nie ma alternatywy. Liberalna demokracja była środkiem i celem historycznej zmiany. Słowo „demokratyzacja” było synonimem wszystkich pozytywnych zmian.
Ćwierć wieku po premierze eseju Huntingtona nastroje Zachodu są przeciwieństwem atmosfery, która zrodziła idee „końca historii” oraz „trzeciej fali demokratyzacji”. Dyskusja toczy się nie wokół tego, jak szybko rozwinie się demokracja, lecz raczej jak w ogóle ją zachować – i to nie na peryferiach świata, lecz również w jego centrum. Niegdysiejsi prymusi zmian w Europie Środkowo-Wschodniej opowiadają się przeciwko modelowi liberalnemu, jeszcze dalej od niego jest Rosja, zaś Turcję rządzoną przez Erdogana wiąże z Zachodem już coraz bardziej fasadowy sojusz. A to trzy miejsca, z którymi wiązano największe nadzieje. O postępach demokratyzacji na Bliskim Wschodzie – nawet jeśli arabska wiosna obudziła na chwilę te projekty – dziś nawet już się nie mówi. Chiny wyrosły na światową potęgę bez konieczności powierzchownej choćby demokratyzacji ustroju, jakiej spodziewali się Amerykanie. Dalej rządzi tam partia komunistyczna, władza interpretuje wolności i prawa obywatelskie według odrębnego klucza, a wraz z rosnącą siłą chińskiej gospodarki maleje respekt Pekinu dla zachodnich instytucji.
Co więcej, ziarno zwątpienia zasiano w samej Ameryce. Jego plonem jest chociażby popularna teoria, jakoby republikański kandydat na prezydenta Donald Trump był rosyjskim agentem, w dodatku prowadzonym przez samego Władimira Putina. Teorie spiskowe pojawiające się przed głosowaniem nie są w USA żadną nowością, jednak tym razem nowością jest to, że powielająca tę pogłoskę część społeczeństwa, zamiast tradycyjnie oskarżać rząd i establishment o wszechmoc, wierzy w to, że politycy stali się marionetkami obcych sił – w tym wypadku państwa daleko słabszego gospodarczo i politycznie. Wraz z lękiem przed wpływami Rosjan i Chińczyków dokonuje się paradoksalny powrót do zimnowojennej wyobraźni bez zimnowojennych podziałów.
Ryba psuje się od głowy
Po 25 latach od premiery tekstu Huntingtona warto do niego wrócić, by przypomnieć sobie, że choć nie jest wcale tak dobrze, jak chcieliby optymiści sprzed ćwierć wieku, to nie jest (jeszcze) tak źle, jak sugeruje współczesne czarnowidztwo. Bez wątpienia jednak „demokratyzacja” jako epoka się skończyła i wiemy już, że część jej porażek i błędów zapisanych było w tym projekcie od początku. I jeśli mamy mieć jakikolwiek pomysł na nową epokę, trzeba wiedzieć, gdzie leżały błędy starej.
Huntington pisał, że po każdej fali demokratyzacji przychodzi odwrót. Pierwsza, długa fala zaczęła się od nadania praw wyborczych dorosłym mężczyznom w USA i trwała przez blisko sto lat, aż do dojścia do władzy Mussoliniego we Włoszech – pojawienie się nowoczesnych totalitaryzmów, które wzięły we władanie dużą część Europy, było pierwszym odwrotem od demokracji. Druga fala pojawiła się po II wojnie światowej, by zakończyć się częściowym odwrotem w latach 60. – gdy przewroty wojskowe oraz nowe dyktatury wygrały z wieloma młodymi demokracjami. Trzecią falę rozpoczynają wolne wybory w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech u progu ostatniej dekady XX w. Niebezpośrednim zwiastunem majaczących na horyzoncie zmian jest otwarcie się Chin i nieuchronne, jak się wydawało, przejście na system rynkowy również Związku Radzieckiego – nie można było wykluczyć uruchomienia globalnego domina, które skruszy największe molochy. Nie jest to jednak proces pozbawiony ryzyka. Oczywiste pytanie, jakie przychodziło wtedy Huntingtonowi – i wielkiej części elit – do głowy było następujące: czy tym razem się uda? Czy trzecia demokratyzacja będzie zarazem ostatnią, globalną zmianą ustroju, a odwrót od niej będzie niemożliwy?
Historycznie da się wymienić wiele powodów, dla których kraje osuwały się w totalitaryzm czy oddawały władzę autokratycznym przywódcom, ograniczającym wolności obywatelskie. Sam Huntington wymienia kryzysy gospodarcze, społeczne rewolucje i kontrrewolucje, upadek porządku publicznego związany z terroryzmem, powstaniem czy zagraniczną interwencją, wytracenie się legitymacji władzy. Żaden z tych czynników ryzyka nie przestał istnieć w magiczny sposób po 1989 r. Zaistnienie jednego lub więcej z nich naraz skutecznie niweczyło niejeden demokratyczny projekt, a wszystkie zaistniały też tam, gdzie zimna wojna ustąpiła wojnie gorącej, także w Europie, na Bałkanach i Ukrainie. Historia jednak się nie powtarza. Dlatego Huntington uprzedzająco zauważał, że każdorazowy odwrót od demokracji wyglądał inaczej, a nowe reżimy, choć wszystkie zjednoczone w niechęci do liberalnej demokracji, nie wracały do form z przeszłości.
Wśród najbardziej drastycznych scenariuszy odwrotu Huntington rozważał m.in. odbudowę władzy autorytarnej w stylu sowieckim w Rosji, która obudzi podobne tendencje w Polsce, na Węgrzech oraz w Czechach i na Słowacji. Dziś, z jednej strony, ze zrozumiałych powodów wydaje się to raczej śmieszne – wiemy, że to niechęć do modelu radzieckiego była psychologicznym motorem zmian i zarazem legitymacją młodych demokracji w naszej części Europy. Z drugiej jednak strony autokratyczny system rzeczywiście ma się dobrze w putinowskiej Rosji, a prorosyjskie tendencje narastają na Słowacji i Węgrzech. Negatywnych scenariuszy dało się narysować u progu nowej epoki wiele i część z nich, niestety, się spełniła.
Mimo to nie da się jednak w samym koncepcie „trzeciej fali” nie wyczuć pewnego fundamentalnego entuzjazmu czy przynajmniej przekonania o uspokajającej racjonalności polityki. Spójrzmy bowiem, gdzie ćwierć wieku temu, u progu demokratycznych przemian, widziano ryzyko. Znakiem zapytania była oczywiście Rosja, można było wnosić uzasadnione obawy co do przyszłości krajów Afryki Subsaharyjskiej, Półwyspu Arabskiego, Chin. Tymczasem to dużo mniej spektakularne zagrożenia zatruły proces demokratyzacji. Nie potrzeba było wojny ani społecznej rewolucji czy przewrotu wojskowego, by władza na Zachodzie zaczęła cierpieć na kryzys legitymacji – fundamentalny powód, dla którego proces demokratyzacji nie tylko zatrzymał się na peryferiach, ale może zacząć zawracać i w centrum. Kolejne kryzysy gospodarcze USA, choć żaden nie tak poważny jak ten z lat 30., skutecznie zradykalizowały biedniejszych wyborców, skłonnych popierać antydemokratyczne rozwiązania, a poziom zaufania do władzy osiągnął historyczne dno we wszystkich grupach elektoratu. W Europie, co gorsza, podobne efekty przyniósł nawet okres nominalnego prosperity – czego przykładem Polska, „zielona wyspa”, która nie uchroniła od spektakularnej klęski partii rządzącej. Węgry, Czechy, Słowacja – podobnie. W Rosji i Chinach zaś gospodarcza poprawa nie produkuje żądań demokratyzacji, lecz przeciwnie – konsoliduje poparcie dla aktualnej władzy. Utożsamione z demokratycznym impulsem trzeciej fali siły Kościół katolicki, Unia Europejska i liberalno-demokratyczny konsensus waszyngtoński nie mają już większego oddziaływania, przeżywają kryzys albo są podzielone.
Huntington nie przewidział, że demokracja zacznie blednąć jako ideał także tam, gdzie historycznie ludziom żyje się najlepiej w historii, istnieją wolne wybory i wolność słowa, kryzysy mają względnie łagodny wymiar, a wskaźniki gospodarcze prędko wracają po zachwianiu do normy. Nikt u progu epoki, która właśnie się kończy, nie spodziewał się, że to amerykańskie wybory będą rozgrywane przez niedemokratyczne Chiny i Rosję – nie odwrotnie. Ryba popsuła się od głowy.
Czas na suwerenność?
Wprost profetycznie u Huntingtona sprzed 25 lat brzmi dziś fragment o wpływie USA na demokrację na świecie. „Demokratyczne ruchy dookoła świata były inspirowane i czerpały z amerykańskiego przykładu. Co się jednak stanie, gdy amerykański model przestanie ucieleśniać siłę i sukces, nie będzie już dłużej wydawał się modelem zwycięskim? (...) Jeśli ludzie na świecie zaczną spoglądać na Stany Zjednoczone jak na gasnące mocarstwo, trapione politycznym bezruchem, ekonomiczną niewydolnością i chaosem społecznym, jego widoczne słabości zostaną uznane za słabości demokracji, i atrakcyjność demokracji na świecie zacznie słabnąć”. Czy nie to właśnie obserwujemy? Demokratyzacja załamała się przede wszystkim w głowach – gdy faktyczne (i zmyślone) przewiny establishmentu i władz państw Zachodu przykleiły się do modelu demokracji, a równolegle względne i ograniczone sukcesy państw od liberalizmu dalekich zostały skutecznie sprzedane jako sukcesy modeli nieliberalnych.
W tekście Huntingtona, czytanym po 25 latach, znajdujemy zarówno mądrość epoki przejścia – z tonowaniem ambicji i trzeźwym osądem – jak i jej ograniczenie, czyli niezdolność do wyjścia poza amerykańską perspektywę i linearną wizję historii. Huntington dawał wyraz przekonaniu, że na gospodarkę i światowy ład jest co do zasady jedna słuszna recepta i ma ona amerykański (czy generalnie – zachodni) rodowód. A narody i państwa w drodze eliminacji, jeśli nic nie stanie im na drodze, wybiorą ten model, bo on się obiektywnie sprawdza.
Metafora demokratycznego domina wskazuje, że chodzi o bezpośrednie następstwo – jeden kamień przewraca kolejny, o ile stoją w bliskim szeregu, rzecz jasna. To możliwe byłoby w świecie jednobiegunowym – świecie, w którym rzeczywiście jest jedna i podzielana przez wszystkich recepta na demokrację, jeden zestaw globalnych instytucji, jeden rynek i jeden ośrodek decyzyjny. W chwilę po końcu zimnej wojny, gdy dla USA nie było żadnego liczącego się przeciwnika, nie wydawało się to nierealne. Więcej nawet, wydawało się to jedynym racjonalnym modelem – globalna gospodarka, komunikacja i współpraca polityczna miałyby wiele przewag nad modelem konkurujących ze sobą i rozdrobnionych wariantów narodowych. Tyle że polityka nie działa w ten sposób, a decyzje – szczególnie w demokracjach! – podejmowane są przez zróżnicowany, niejednomyślny i chimeryczny kolektyw, zwany społeczeństwem, który ma demokratyczne prawo reagować w oparciu o emocje i subiektywne odczucia. Subiektywnym odczuciem, podpartym nieobecnymi w gospodarczych rozważaniach początku lat 90. kategoriami nierówności i stagnacji wynagrodzeń, Zachodu jest deficyt, którego nie rozwiązują demokracje. Subiektywnym odczuciem Wschodu zaś głód sukcesu, którego realizację obiecują zaś wyłącznie metody nieliberalne i niedemokratyczne.
Czy jesteśmy po 25 latach mądrzejsi? Chyba o tyle – i to też najsłuszniejsza intuicja Huntingtona – żeby szukać słabości przede wszystkim u siebie. „Demokratyzacja” była idée fixe elit, ale i całkiem realną misją polityczną swoich czasów, której żywotności starczyło na mniej więcej ćwierć wieku. Co potem? Jeśli szukać najmodniejszych słów i kluczy tej epoki, to byłaby nią pewnie „suwerenność”. Kolejny Huntington i kolejna wielka idea Zachodu zapuka zatem raczej z prawej strony. O ile nie od razu ze Wschodu.
Demokratyzacja była idée fixe elit, ale i całkiem realną misją polityczną swoich czasów, której żywotności starczyło na mniej więcej ćwierć wieku. Co potem? Jeśli szukać najmodniejszych słów i kluczy tej epoki, to byłaby nią pewnie suwerenność.