Większość z pierwszej dwudziestki najbardziej niestabilnych krajów na świecie znajduje się w pobliżu naszego kontynentu. Listę najbardziej niestabilnych krajów pod nazwą „Fragile States Index” co roku przygotowują eksperci z amerykańskiego Funduszu na rzecz Pokoju. Publikuje go na swoich łamach prestiżowy miesięcznik „Foreign Policy”.
SKĄD TRAFIAJĄ DO EUROPY MIGRANCI / Dziennik Gazeta Prawna
Tegoroczna edycja nie zawiera niespodzianek. Większość najbardziej niestabilnych krajów – zebranych w dwóch kategoriach: kraje o bardzo dużej niestabilności (very high alert) oraz kraje o dużej niestabilności (high alert) – znajduje się w niewielkiej odległości od Europy, na jej południowej flance.
Szczyt listy pokazuje, przed jak wielkimi wyzwaniami stoi polityka europejskiego bezpieczeństwa. Rząd Somalii nie panuje nad połową terytorium kraju, a utrzymanie porządku wymaga stałej obecności ponad 20-tysięcznego kontyngentu sił Unii Afrykańskiej. Dodatkowo kraj jest bazą dla związanej z Al-Kaidą organizacji terrorystycznej Asz-Szabab. Kruchy spokój w Republice Środkowoafrykańskiej zaburzyły na przełomie czerwca i lipca walki, które zmusiły tysiące ludzi do ucieczki do Kamerunu i Czadu (gdzie sytuacja jest daleka od stabilnej, a w kraju stacjonuje trzytysięczny kontyngent wojsk francuskich). Walki wybuchają także na granicy Sudanu i Sudanu Południowego. W Jemenie i Syrii wciąż trwają konflikty zbrojne.
Afganistan, którego mieszkańcy stanowili drugą nację najczęściej przybywającą do Europy, w tym roku jest dopiero na 9. miejscu. Irak, trzecia pod względem liczby migrantów nacja, jest na 11. Libię, w której na razie jest dość spokojnie, ranking sytuuje na 25. miejscu. Mali, gdzie według zajmującego się kwestiami bezpieczeństwa think tanku International Crisis Group coraz śmielej poczynają sobie ekstremiści (pomimo francuskiej interwencji wojskowej sprzed trzech lat), jest na 29. miejscu.
Indeks potwierdza tylko to, o czym europejscy politycy przekonali się boleśnie podczas kryzysu migracyjnego: Stary Kontynent nie jest izolowany od otoczenia. Jeśli sytuacja w którymś z tych niestabilnych krajów ulegnie znacznemu pogorszeniu, może nas czekać nowa fala migracji.
Bruksela nie zamierza wobec tego zwlekać i planuje przedsiębrać nieortodoksyjne środki. Jeden z nich, przedstawiony w propozycji z 5 lipca, zakładałby przesunięcie części funduszy z pomocy rozwojowej, wydawanych obecnie w ramach Instrumentu na rzecz Stabilności i Pokoju, na zakup wyposażenia dla... obcych armii. Autorzy propozycji stoją na stanowisku, że nie można mówić o bezpieczeństwie europejskim bez wspomożenia ładu wewnętrznego w targanych konfliktami krajach sąsiedzkich. Europejskie prawo zabraniało jednak dotychczas kierować pieniądze z pomocy rozwojowej na wydatki wojskowe. Propozycja miałaby to zmienić. Jak jednak zaznaczają we wspólnym komunikacie Komisja i Parlament Europejski, pieniądze te nie będą mogły zostać przeznaczone na zakup broni.
Lista rzeczy, które będzie można sfinansować z zakupu, jest szeroka. W grę wchodzą infrastruktura cywilna (tj. drogi, mosty, szkoły, szpitale), usuwanie min oraz pozostałych po konfliktach niewypałów, rozbrajanie i demobilizacja bojowników, zbiórka i niszczenie broni, a także ochrona cywilna na wypadek nagłych sytuacji. Jeśli idzie o zakupy dla wojska, to pieniądze mogłyby pójść na „systemy IT (w tym oprogramowanie), pojazdy transportowe, środki komunikacji, umundurowanie oraz sprzęt ochronny, sprzęt patrolowy oraz służący do usuwania min, infrastrukturę funkcjonalną (np. baraki), budynki o przeznaczeniu medycznym lub sportowym, infrastrukturę sanitarną, energetyczną, logistyczną, meble”.
Ta inicjatywa wzbudza zaniepokojenie wśród części eurodeputowanych. Nie tylko nie podoba im się pomysł wspierania sił zbrojnych państw o kiepskiej reputacji – obawiają się także sprzeniewierzenia środków na zakupy uzbrojenia, co już się przecież w historii pomocy rozwojowej zdarzało.
– Ta propozycja jest skandaliczna i stworzy niebezpieczny precedens dla wykorzystania środków z budżetu UE – skomentował pomysł Reinhard Buetikofer, niemiecki eurodeputowany z grupy Zielonych – Wolnego Sojuszu Europejskiego.
Takie argumenty w Brukseli i Strasburgu traktowane są bardzo poważnie. Z tego względu skreślono Erytreę z listy państw – potencjalnych beneficjentów tzw. drugiego planu Junckera, czyli inicjatywy finansowania z europejskich środków publiczno-prywatnych inwestycji w krajach partnerskich, które miałyby na celu podniesienie tam standardu życia, stworzenie miejsc pracy, a także rozkręcenie lokalnych gospodarek.
Jak doniósł „Financial Times”, propozycja została przedstawiona na skutek nacisku ze strony niektórych krajów członkowskich, mimo, że prawnicy zarówno Komisji, jak i Rady Europejskiej, wyrażali poważne wątpliwości co do zgodności takiego mechanizmu z unijnym prawem.
Bruksela nie zamierza jednak siedzieć z założonymi rękoma, czego efektem jest wspomniany drugi plan Junckera. Nazwany tak przez wzgląd na to, że do jego skonstruowania wykorzystano podobne mechanizmy, co w przypadku pierwszego planu, z którego finansowane są inwestycje mające rozkręcić europejską gospodarkę. Mechanizm ten zakłada wyłożenie niewielkich początkowych środków z puli funduszy europejskich, do których dojdą pieniądze z budżetów państw członkowskich, a następnie pomnożenie ich za pomocą kapitału prywatnego. W ten sposób Komisja planuje stworzyć fundusz dysponujący środkami w wysokości 62 mld euro.
Drugi plan Junckera ma być właściwą odpowiedzią na strukturalne problemy w krajach trzecich (po wybuchu kryzysu migracyjnego Unia stworzyła inny, mniej ambitny instrument – nadzwyczajny fundusz powierniczy UE na rzecz Afryki; drugi plan Junckera ma go zastąpić).
Z zapowiedzi wysokiej przedstawicielki Unii ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa oraz wiceprzewodniczącego KE Fransa Timmermansa wynika, że szczegóły tego planu Komisja zamierza przedstawić we wrześniu. Warunek uczestnictwa w planie jest jednak jeden: współpraca z Europą na rzecz zatrzymania fali migrantów na Stary Kontynent.
Ideą stojącą za tymi pomysłami jest poprawa sytuacji w krajach trzecich na tyle, żeby ich mieszkańcom nie opłacało się aż tak bardzo ryzyko wyjazdu do Europy. Niemniej jednak, jak pokazał konflikt w Syrii (a także Somalii, gdzie zwalczaniem Al-Kaidy zajęli się praktycznie wyłącznie Amerykanie, czy Libii, gdzie Brytyjczycy i Francuzi bardzo szybko musieli prosić o pomoc Amerykanów, żeby móc kontynuować naloty), Stary Kontynent wciąż jest bardzo niesamodzielny w rozwiązywaniu kryzysów w swoim sąsiedztwie.
Bruksela nie chce zwlekać i planuje nieortodoksyjne środki.