Ostatnie pięć lat to rekord, jeśli chodzi o liczbę plebiscytów. Głosowanie w Wielkiej Brytanii tylko potwierdzi ten trend. Ale społeczeństwa nadal narzekają, że o wszystkim decydują za nich politycy.
Jednym z najczęściej wskazywanych powodów postępującego zniechęcenia ludzi do polityki jest brak poczucia realnego wpływu na podejmowane decyzje, a nawet szczególnie w przypadku Unii Europejskiej – pewien deficyt demokracji i dominacja elit, które nie rozumieją ludu. Niby są wybory do Parlamentu Europejskiego, a ten z kolei podejmuje decyzje w sprawie przyjmowanych przez Komisję Europejską dyrektyw. Ale co to za wybory, skoro z góry wiadomo, że dwie największe frakcje – chadecy i socjaliści – zawsze się dzielą władzą, a te, które mają bardziej sceptyczny stosunek do integracji, są marginalizowane, zaś skład Komisji jest ustalany głównie na podstawie parytetów partyjnych i płciowych.
Europejczycy raczej mają poczucie, że gdzieś w Brukseli mieszkają unijni urzędnicy, którzy podejmują decyzje w kompletnym oderwaniu od świata zewnętrznego i nie mając pojęcia o faktycznych problemach ludzi. Po części zarzut oderwania od rzeczywistości odnosi się też do polityków krajowych, choć tych przynajmniej można raz na cztery czy pięć lat odwołać.
Taka jest percepcja. Dane mówią jednak co innego. Trendem w Europie jest raczej ludowładztwo i demokracja referendalna. Okres od 2011 do 2015 r. był pod względem plebiscytów rekordowy. Od decydowania o prawie do małżeństw homoseksualnych w Irlandii do decyzji o tym, czy Unia powinna się stowarzyszać z Ukrainą.
Ludzie decydują o konkretnych sprawach w referendach, a demokracja bezpośrednia nigdy w czasach współczesnych nie miała się lepiej niż obecnie. Jak zwrócił niedawno uwagę tygodnik „The Economist”, o ile od początku lat 50. do końca 90. w każdej pięciolatce odbywało się w Europie – wyłączając Szwajcarię i Liechtenstein, gdzie demokracja bezpośrednia jest głęboko zakorzeniona – średnio mniej niż 10 referendów, to od lat 90. jest ich około 40, zaś okres 2011–15 był pod tym względem rekordowy. Ale jak się okazuje, im więcej referendów, tym niższa frekwencja. Jeszcze na początku lat 90. mediana frekwencji wynosiła 71 proc., obecnie spadła do 41 proc. Czyli ludzie narzekają, że nie mają wpływu na sprawy kraju, ale jeśli mają taką możliwość, to i tak z niej nie bardzo korzystają. W jaki sposób to sensownie wyjaśnić?
Za niespełna dwa tygodnie mieszkańcy Wielkiej Brytanii będą głosować nad pozostaniem lub wyjściem kraju z Unii Europejskiej i jest to jeden z nielicznych w ostatnich latach przypadków w Europie, w których referendum jest faktycznie uzasadnione. Dalsze członkostwo w Unii jest kwestią w dużej mierze determinującą przyszłość kraju na najbliższe dziesięciolecia, budzi ogromne spory, a wynik jest trudny do przewidzenia. Zatem o tej sprawie nie powinien decydować ani rząd, ani parlament, szczególnie że przy obowiązującym w Wielkiej Brytanii większościowym systemie wyborczym jego skład niezbyt dokładnie odzwierciedla poglądy mieszkańców. Zatem 23 czerwca frekwencja na pewno będzie wysoka. Podobnie jak to miało miejsce w przeprowadzonym niespełna dwa lata temu referendum w Szkocji na temat oderwania się od Zjednoczonego Królestwa. Wówczas udział w nim wzięło prawie 85 proc. uprawnionych do głosowania. Ale już w przeprowadzonym w Wielkiej Brytanii w 2011 r. referendum (dopiero drugim ogólnokrajowym plebiscycie w historii) w sprawie zmiany ordynacji większościowej na system głosów alternatywnych, czyli ustawiania kandydatów w kolejności własnych preferencji, do urn pofatygowało się zaledwie 42 proc. Brytyjczyków, z czego ponad dwie trzecie opowiedziało się za utrzymaniem dotychczasowej ordynacji.
Przykładów niefortunnych, a czasem wręcz zupełnie bezsensownych referendów jest zresztą znacznie więcej. Na początku kwietnia tego roku Holendrzy głosowali – jako jedyni w UE – czy rząd ma ratyfikować umowę stowarzyszeniową Unii Europejskiej z Ukrainą. Nawet jego inicjatorzy przyznawali, że nie chodzi im o tę umowę ani o Ukrainę, lecz wykorzystują niedawno znowelizowaną ustawę o referendach, która ułatwia ich organizowanie (był to dopiero drugi plebiscyt w Holandii od 200 lat), do tego, aby wyrazić swój sprzeciw wobec polityki rządu i wobec integracji europejskiej. Ponieważ frekwencja nieznacznie przekroczyła wymagane 30 proc., a większość głosujących była przeciw umowie, holenderski rząd faktycznie ma problem, co dalej z tym zrobić. Podobne problemy reszcie Europy stwarzają czasem Irlandczycy, gdzie każdy traktat unijny wymaga poprawki do konstytucji, a każda poprawka do konstytucji – referendum.
We Włoszech, gdzie obywatele wypowiadają się w różnych sprawach co najmniej raz na dwa lata, w kwietniu tego roku tematem referendum było to, czy znieść prawo do wydobycia ropy naftowej i gazu ziemnego na obszarze wewnątrz 12 mil morskich od wybrzeża. Choć zdecydowana większość głosujących poparła ten wniosek, nie miało to znaczenia, bo w referendum wzięło udział tylko 31 proc. uprawnionych, podczas gdy dla ważności konieczne jest 50 proc. W tym roku, prawdopodobnie w październiku, odbędzie się we Włoszech jeszcze jedno referendum – na temat tego, czy przekształcić Senat, którego kompetencje się obecnie w dużej mierze dublują z Izbą Deputowanych, w reprezentację regionów. Będzie to trzecie referendum na temat zmiany konstytucji w tym kraju w ciągu 15 lat. Również jesienią Węgrzy będą się mogli wypowiedzieć, czy akceptują narzucanie przez Unię Europejską kwot migracyjnych. W tej kwestii nie ma żadnych kontrowersji, bo sprzeciwia się temu zarówno rząd, jak i według sondaży ponad cztery piąte obywateli, zatem jedynym celem referendum jest to, by premier Viktor Orban mógł się w bojach z Komisją Europejską podpierać jasno wyrażoną wolą społeczną.
Czasami jednak wola społeczna nie ma znaczenia. W lipcu zeszłego roku premier Grecji Aleksis Tsipras rozpisał referendum – pierwsze w historii obecnej greckiej republiki, czyli od 1974 r. – w sprawie akceptacji bądź nie warunków zawartego porozumienia z wierzycielami w sprawie dalszej pomocy finansowej dla kraju, co wiązałoby się z dalszymi oszczędnościami w przypadku jego aprobaty. Choć alternatywą było najprawdopodobniej bankructwo Grecji i jej wyjście ze strefy euro, większość Greków opowiedziała się za odrzuceniem warunków. Wyniki w żaden sposób nie były na styku – umowę poparło niespełna 39 proc. głosujących, przeciwnych było ponad 61 proc., w ani jednym z kilkudziesięciu okręgów wyborczych zwolennicy warunków umowy nie zdobyli większości. Trzy dni po głosowaniu premier Tsipras formalnie poprosił wierzycieli o dalszą pomoc finansową i obiecał solennie wypełniać postanowienia.
Przeważnie to jednak frekwencja jest problemem. Na początku zeszłego roku na Słowacji przeprowadzono referendum, w którym obywatele mieli zdecydować m.in., czy chcą zdefiniowania małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, zakazu adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Sprawa również nie budziła kontrowersji, bo zdecydowana większość Słowaków równouprawnieniu związków homoseksualnych się sprzeciwia, a rząd nie zamierzał tego robić. Do urn poszło zaledwie 21 proc. uprawnionych. Zresztą tylko w jednym spośród ośmiu referendów, które Słowacja przeprowadziła od czasu uzyskania niepodległości w 1994 r., frekwencja przekroczyła wymagane dla ważności 50 proc. Chodziło o wejście kraju do Unii Europejskiej, choć i wtedy ten próg został przekroczony nieznacznie. Nikłe zainteresowanie jednak nie dziwi, biorąc pod uwagę, że na Słowacji pod głosowanie powszechne często poddawane są kwestie, których absolutnie nie można uznać za fundamentalne dla ustroju państwa, np. dwa razy – w 2000 i 2004 r. – obywatele mieli się wypowiedzieć, czy chcą rozpisania przedterminowych wyborów parlamentarnych. Za pierwszym razem zagłosowało 20 proc., za drugim – 35 proc.
Frekwencyjnym rekordem jest jednak zeszłoroczne referendum w Polsce, które Bronisław Komorowski rozpisał po tym, jak niespodziewanie przegrał pierwszą rundę wyborów prezydenckich. Na pytania o wprowadzenie w wyborach do Sejmu jednomandatowych okręgów wyborczych, o utrzymanie dotychczasowego modelu finansowania partii politycznych z budżetu państwa i o rozstrzyganie wątpliwości podatkowych na korzyść podatnika odpowiedziało zaledwie 7,8 proc. uprawnionych do głosowania. Był to najgorszy wynik ze wszystkich ogólnokrajowych referendów przeprowadzonych w Europie po 1945 r. To referendum chyba najlepiej wyjaśnia, dlaczego ludzie mówią o deficycie demokracji, a jednocześnie nie są zainteresowani jej najbardziej bezpośrednią formą. Bronisław Komorowski nie dlatego przegrał, bo jeden z jego konkurentów był orędownikiem jednomandatowych okręgów wyborczych, ani nie dlatego że ta sprawa była w jakikolwiek sposób kluczowa dla wyborców, tylko dlatego że oni mieli już dość bezideowej, aroganckiej, oportunistycznej i pełnej samozadowolenia polityki uprawianej przez Platformę Obywatelską. Pospieszne rozpisanie referendum było zarazem desperacką próbą ratowania sytuacji, jak również kompletnym niezrozumieniem oczekiwań wyborców. Nie chodziło o to, by dać się wypowiedzieć w referendum w jakiejś drugoplanowej lub zupełnie oczywistej sprawie (kto przy zdrowych zmysłach opowie się za tym, by wątpliwości podatkowe rozstrzygać na jego niekorzyść?!), lecz o to, by zmienić rządzących. A to, że Platforma Obywatelska tego nie dostrzegała – i przez dłuższy czas po wyborach nie mogła zrozumieć, co się stało – faktycznie świadczy o jej oderwaniu od rzeczywistości.
Odrzucanie przez wyborców postpolityki – polityki bez idei, wartości, dalekosiężnych wizji, obliczonej tylko na bieżący sukces wyborczy, której Platforma Obywatelska stała się uosobieniem – jest oczywiście zjawiskiem szerszym, wręcz ogólnoeuropejskim. Wystarczy popatrzeć, jak na przestrzeni ostatnich kilku – kilkunastu lat zmieniły się sceny polityczne w poszczególnych państwach. Gdy w 1999 r. prawicowo-populistyczna Wolnościowa Partia Austrii (FPOe) zajęła drugie miejsce w wyborach parlamentarnych i współtworzyła rząd, pozostałe 14 państw Unii Europejskiej nałożyły na Wiedeń sankcje. Dziś FPOe nadal jest traktowana z pewną podejrzliwością czy sceptycyzmem, ale o sankcjach nikt nie mówi, bo gdyby nakładać je na każdy kraj, w którym antysystemowe ugrupowanie osiąga sukcesy, okazałoby się, że objętych nimi będzie prawie połowa. W Finlandii prawicowo-populistyczna Partia Finów współtworzy rząd koalicyjny, a jej szef jest wicepremierem i ministrem spraw zagranicznych, w Belgii częścią koalicji są separatyści z Nowego Sojuszu Flamandzkiego (NVA), na Słowacji w skład rządu wchodzi nacjonalistyczna Słowacka Partia Narodowa (SNS), w Danii mniejszościowy rząd funkcjonuje dzięki poparciu Duńskiej Partii Ludowej (DF). Po drugiej stronie sceny politycznej jest rządząca Grecją Syriza, która wybory wygrała jako partia antyunijna, choć po objęciu władzy rzeczywistość zmusiła ją do uległości wobec systemu. Do tego jeszcze dochodzą Holandia, gdzie Partia na rzecz Wolności (PvV) z kilkunastopunktową przewagą prowadzi w sondażach i po następnych wyborach (najpóźniej w przyszłym roku) trudno będzie stworzyć rząd bez jej udziału bądź wręcz dominującej roli, Szwecja, gdzie Szwedzkim Demokratom zdarza się już zajmować pierwsze miejsce w sondażach, czy Francja, w której liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen zapewne wygra przynajmniej pierwszą turę przyszłorocznych wyborów prezydenckich. W przeprowadzonych w kwietniu i maju wyborach w Austrii kandydaci dwóch dominujących przez całą powojenną historię partii – socjaldemokracji i chadecji – zajęli czwarte i piąte miejsce. W decydującej turze zmierzyli się kandydaci: niezależny i wystawiony przez FPOe. Wygrał – o włos – ten pierwszy, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że prędzej czy później wynik będzie odwrotny i w którymś kraju prezydentem lub premierem zostanie polityk z prawicowo-populistycznej partii.
Można austriackim wolnościowcom czy francuskiemu Frontowi Narodowemu zarzucać niedemokratyczność, nietolerancję, ksenofobię czy nawet niespójność programową, ale na pewno nie można powiedzieć, że prowadzą bezideową postpolitykę. A ta najwyraźniej się już ludziom przejadła i organizowanie coraz większej liczby referendów w mało istotnych sprawach jako sposobu na odwrócenie uwagi od własnego braku programu nic nie pomoże. Chcieliście postpolityki, będziecie mieć postdemokrację.